A-ha – recenzja filmu. Szczery portret trójki muzyków

15 września w warszawskim kinie Luna odbędzie się pokaz filmu dokumentalnego poświęconego norweskiej grupie A-ha. I powiem wam już teraz, że warto się tym seansem zainteresować.

W sumie, chyba nigdy w żadnym tekście o tym nie wspominałem, ale moją największą miłością wcale nie są gry czy filmy. Moją największą miłością jest muzyka. Mógłbym zrezygnować z grania na PlayStation, mógłbym przestać chodzić do kina na filmy. Ale nie wyobrażam sobie świata bez muzyki. Bez piosenek, które poprawiają mi humor, albo wręcz przeciwnie – dobijają jeszcze bardziej, gdy mi smutno. Bez niesamowitych riffów gitary elektrycznej czy wyjątkowych wokali. I bez Take On Me grupy A-ha.

Zobacz również: Popkulturowy przegląd miesiąca – najciekawsze premiery gier, filmów i komiksów września

Jestem bardzo mile zaskoczony. W momencie, w którym na topie są fabularne biografie bardziej i mniej znanych artystów, że wspomnę o Bohemian Rhapsody czy Rocketmanie (swoją drogą oba filmy uważam za bardzo kiepskie), a kolejne już tylko czekają na swoją premierę, znikąd pojawia się dokument o kultowym zespole A-ha. Tyle, że dokumenty mają to do siebie, iż czasami ciężko doszukać się w nich obiektywizmu. Nawet patrząc na sam podgatunek – dokumenty muzyczne – mamy spory rozrzut w kwestii faktów

Zobacz również: Ojciec – recenzja filmu. Groza starości

Wzór szczerości do bólu stanowi dla mnie w tej kategorii God Bless Ozzy Osbourne, ukazujący frontmana Black Sabbath takim, jakim jest – z jego talentem, atutami, ale też wadami i uzależnieniami. Pośrodku znajdzie się chociażby recenzowany ongiś przeze mnie Elvis Presley: PoszukującyDokument HBO podejmuje niewygodne tematy z życia Króla, ale jednocześnie na niektóre całkowicie przymyka oko, gdy zdecydowanie powinno się je poruszyć. No i na drugim końcu skali mamy dokumenty, które powstały prawdopodobnie tylko i wyłącznie po to, żeby robić hajs oraz fejm. Tak, mówię o Justin Bieber: Never Say Never. Ale w przeciwieństwie do dokumencie o Bieberze czy wspomnianych filmach o Eltonie i Freddiem, przy A-ha szczerość wręcz wylewa się z ekranu.

Nie ma ludzi doskonałych, a każda relacja przeżywa swoje wzloty i upadki. Nie inaczej jest z A-ha. Reżyserowi udało się świetnie uchwycić ludzką twarz członków zespołu. Pokazać ich podejście do tworzenia muzyki, ich ambicje czy nawet rozterki związane z byciem gwiazdą. Tę celebrycką stronę najdobitniej podsumował Morten pod koniec filmu – „pieprzyć sławę”. Bez wątpienia wspaniały cytat warty zapamiętania dla wszystkich, którzy nieustannie gonią białego króliczka.

Zobacz również: Zupa nic – recenzja filmu. Szary PRL w ciepłych barwach

A-ha to również portret ich przyjaźni, często burzliwej, wręcz czasami toksycznej. Cała trójka Panów to wszakże perfekcjoniści, którzy do tematu muzyki mają swoje własne, unikalne podejście – a w końcu wybujałe ego czasami trudno stonować. Mnie osobiście najbardziej zaintrygowało podejście tria do potencjalnego skomponowania nowego albumu i zapewniam was, że w trakcie seansu możecie mieć podobne odczucia do moich.

Oczywiście, cóż to by był za dokument, gdyby nie odrobina historii? Reżyser A-ha zabierze nas na sam początek, do roku 1982, ukazując ciężkie początki zespołu. Przebrniemy przez całą jego dyskografię, rozpady i powroty, a także spojrzymy na A-ha w nieco świeższym wydaniu – chociażby obserwując ich przygotowania do MTV Unplugged z 2017 roku. Zarówno dla fanów jak i laików czeka masa interesujących informacji na temat zespołu, jego członków oraz ich twórczości. Dla mnie najważniejszy był jednak segment poświęcony utworowi Take On Me, będącemu niejako wizytówką grupy, a z którym wiążę bardzo wiele emocji. Pomyśleć, że mało brakowało a piosenka ta brzmiałaby całkowicie inaczej, albo – co gorsza – w ogóle by nie powstała…

Zobacz również: Ten piękny i smutny świat Jima Jarmuscha

Również trzeba wspomnieć o stronie bardziej technicznej tej produkcji. Bo poza tą szczerością, o której ciągle nawijam, to właśnie samo wykonanie filmu – montaż, zdjęcia, reżyseria – sprawiają, że A-ha ogląda się nad wyraz przyjemnie. Szczególnie rysunkowe wstawki, nawiązujące do kultowego teledysku, wywołują niemały uśmiech na twarzy oglądającego. Widać, że w ten film naprawdę włożono serducho.

Dochodzi godzina piąta nad ranem, a ja, zamiast po ciężkim dniu położyć się spać, siedzę i klepię te literki. Ba, powiem więcej – robię to z ogromną przyjemnością. Co raz rzadziej filmy dotykają mnie na tyle, bym chciał się o nich rozpisywać. Ale o tej produkcji – warto. A-ha to jeden z lepszych dokumentów ostatnich lat. I wszyscy Ci, którzy tak jak ja umiłowali sobie największy hit tego zespołu – Take On Me – a nie wiedzą nawet, kto ten zespół tworzy czy skąd pochodzi – proszę, obejrzyjcie ten dokument. Najlepiej w kinie, z legalnego źródła. Zróbcie to w ramach podziękowania temu niesamowitemu (ale i bardzo niedocenionemu) zespołowi, za wszystkie miłe chwile spędzone przy akompaniamencie ich muzyki oraz te smutne chwile, w których ich kawałki dodawały wam otuchy.

Plusy

  • Szczerość bijąca z ekranu
  • Montaż, zdjęcia i wizualizacje
  • Masa ciekawych informacji o zespole i jego twórczości

Ocena

9 / 10

Minusy

  • Zabrakło nieco głębszego, bardziej szczegółowego spojrzenia na niektóre okresy z historii zespołu
Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze