Wiele razy, gdy zachwalałem polskie zespoły gitarowe tworzące po angielsku, słyszałem z drugiej strony, że to całkowicie bez sensu, że nie wozi się drzewa do lasu, że to nigdy nie będzie ta jakość i tym podobne. Na szczęście w przypadku drugiego albumu zespołu Izzy and The Black Trees maruderzy takie argumenty mogą schować sobie do kieszeni. Panie i Panowie, w kategorii Indie Rock mamy poważnego kandydata na towar ekspertowy.
Poprzedniczka nowej płyty zespołu Trust No One, wydana dwa lata temu była bardzo dobrze przyjęta, zarówno przez dziennikarzy muzycznych jak i miłośników takiego grania. Jednak Revolution Comes in Waves jest zdecydowanie (przynajmniej dla mnie, ale z najnowszych tekstów innych recenzentów wynika, że mają podobnie) lepsza. Ba, zaryzykowałbym stwierdzeniem, że to najlepszy album polskiego artysty w tej kategorii od czasów Lake & Flames nieodżałowanych zawodników z The Car is on Fire! Przede wszystkim ze względu na to, że mimo brudu i hałasu, jest tu bardzo przebojowo. Naprawdę jest w czym wybierać. Choćby Liberate – taki kawałek spokojnie, w czasach swojej największej świętości, mogłyby nagrać takie bandy jak The Strokes czy Interpol. Ale jest tego jeszcze więcej. Wręcz punkowy I Can’t Breathe, wciągający Devil On The Run, wcale nie słodki Candy, transowy Visions. Reszta też niczego sobie.
Zobacz również: Gabriels – Angels – Queens, Part I – recenzja płyty
Revolution Comes in Waves ma trzy solidne filary, które czynią z krążka mocną pozycję. Po pierwsze, naprawdę zabójcze i chwytliwe kompozycje. Powtarzam się, ale naprawdę już spory czas czekałem na polski zespół, który świetnie łączyłby alternatywny czad z zostającymi w świadomości (i to na długo) melodiami. Płyta jest krótka (niecałe 35 minut), ale utwory są tu dopracowane i nawet rozbudowane – tu akurat twierdzę, że w niektórych przypadkach wolałbym, żeby w myśl zacnych inspiracji (a są to m.in. Sonic Youth, Yeah Yeah Yeahs, Blondie, PJ Harvey) były ciut krótsze i pozostawiały więcej niedosytu i niedomówień…
Drugi filar to idealna wręcz produkcja, pod którą podpisuje się jeden z najlepszych rodzimych specjalistów w tej kwestii czyli Marcin Bors (lista kogo produkował, jest długa i imponująca, m.in. Hey i Nosowka, Happysad, Zalewski, Pogodno, Muchy, Myslovitz). Co ciekawe, jak dowiedziałem się z jednego świeżych wywiadów z Izzy and The Black Trees, pierwsze efekty powstały podczas warsztatów, które Bors prowadził dla adeptów producenckiego fachu. Bohaterowie tego tekstu zgłosili się jako „królik doświadczalny”, zaiskrzyło i tak (reszta już z samym Borsem) stworzyli wspólnie całość. Fajna historia. I na koniec atut równie ważny, czyli frontmenka i wokalistka – Iza Rekowska, której umiejętności wokalne oraz charyzma wręcz biją po oczach. Jej barwa przypomina czasem PJ Harvey, czasem Karen O, ale konsekwentnie wyrabia sobie dużą markę.
Zobacz również: Paula Roma – Cholerne pragnienie – recenzja płyty
Podsumowując, leciutko zaniżam ocenę, bo czuję, że są w stanie stworzyć jeszcze lepszą muzykę – naprawdę tkwi w nich ogromny potencjał. A to, że Revolution Comes in Waves już jest znakomity, nie podlega żadnej dyskusji.