Liga Niezwykłych Dżentelmenów nie szokuje otwarciem z wykorzystaniem kałuży krwi i szczęśliwej spinki jak Watchmen. Nie otwiera się też od dziewczyny, która ma zostać zgwałcona w post-apokaliptycznym, neofaszystowskim Londynie jak V for Vendetta.
Zamiast tego dostajemy zabawną wariację na temat klasycznego otwarcia misji szpiegowskiej: Mina Murray otrzymuje zlecenie na misję od Campiona Bonda (dziadka 007), aby zebrać członków do Menażerii MI5. Od tego momentu do końca tomu, Liga Niezwykłych Dżentelmenów to pękająca w szwach opowieść o intrygach i akcji, pełna znanych postaci literackich, które większość czytelników zna, a pewnie nawet i kocha. Wygląda, czuje się i czyta się to niczym letni blockbuster (szkoda, że na ekranie była to taka klapa…). Ale, ale! Autorem komiksu jest nie kto inny, jak Alan Moore, a on zawsze ma cel poza rozrywką…
Zobacz również: Najlepsze komiksowe ekranizacje według Popkulturowców
W pierwszym tomie Ligi Niezwykłych Dżentelmenów dzieje się naprawdę WIELE. Zbyt wiele, by się o tym rozpisywać. Ale jednym z najważniejszych celów Moore’a jest potrzeba zakwestionowania naszej koncepcji bohaterów i heroizmu. Jest to temat, który porusza we wszystkich swoich najlepszych pracach, ale w pierwszym tomie Ligi nabiera szczególnego znaczenia, ponieważ tym razem pracuje z uznanymi już bohaterami.
Moore czyni każdą ze swoich postaci nieprzyjemną, miejscami wręcz paskudną, a następnie pozwala nam kochać je wbrew sobie. Kapitan Nemo jest piratem, Allan Quartermain jest uzależniony od opium, Jekyll-Hyde mógłby równie dobrze być Kubą Rozpruwaczem, Niewidzialny Człowiek jest wielokrotnym gwałcicielem, a Mina Murray jest zhańbioną kobietą (przynajmniej według konwencji swoich czasów), która chyba nie lubi już mężczyzn. Żaden z tych bohaterów nie wydaje się tak brzydki jak Rorschach czy Comedian, żaden też nie jest tak bezwzględny jak V, więc cieszymy się ich przygodą, kibicujemy im i przeoczamy zachowania, które są niewiele lepsze od najobrzydliwszych zachowań niektórych z łatwiejszych do pogardzenia protagonistów Moore’a.
Zobacz również: Najlepsze komiksy z Batmanem
To, co Moore chce, abyśmy rozważyli, znajduje się w kontraście między jego bohaterami a ustalonymi postaciami. Chce zakwestionować nasze przywiązanie do tych bohaterów. Chce, abyśmy zadali pytania o nich i o siebie: dlaczego przeoczamy zachowanie Ligi? Dlaczego jesteśmy po ich stronie? Dlaczego popieramy – i dlaczego oni popierają – nostalgiczne spojrzenie na kolonializm Wielkiej Brytanii? Dlaczego dajemy tym bohaterom przepustkę?
Jego odpowiedź brzmi: robimy to, bo są nam znani. Znamy ich. Wiemy o ich wyczynach, albo z pierwszej ręki, albo z pogłosek, i jesteśmy gotowi docenić ich wielkość, zanim jeszcze zaczniemy czytać o nich w tym komiksie. Jesteśmy przesiąknięci ich mitologią od oryginalnych książek przez adaptacje filmowe do sztuk scenicznych czy animacji, a zaakceptowawszy ich już jako bohaterów, akceptujemy ich jako wersje nas samych. Oni są nami, a my nie możemy postrzegać siebie jako kogoś innego niż sympatycznego, więc dajemy Menażerii znacznie więcej luzu niż innym bohaterom Moore’a – i Moore chce, żebyśmy zobaczyli, że nasze chętne złudzenia w stosunku do tych postaci są błędne.
Moore chce, żebyśmy przez chwilę się nad tym zastanowili. Chce, abyśmy zastanowili się, dlaczego kochamy bohaterów, których kochamy, a następnie zastosowali tę wiedzę do sposobu, w jaki postrzegamy siebie i świat wokół nas. Wierzę, że chce, aby pierwszy tom komiksu Liga Niezwykłych Dżentelmenów dostarczył widzom tyle samo przemyśleń, co jego uznane arcydzieła, Watchmen i V for Vendetta. Myślę, że mu się to udaje, choć jego przejaw jest tak subtelny, że łatwo go przeoczyć.