Niebezpieczni Dżentelmeni czyli polska odpowiedź na Kac Vegas i Ligę Niezwykłych Dżentelmenów. Tak mogłoby się wydawać po tym co dostaliśmy w zwiastunach. Jednak polska produkcja sięga dużo głębiej i otwarcie romansuje z Guy’em Ritchiem czy Quentinem Tarantino. Funduje nam czarną niczym bezgwiezdna noc komedię kryminalną, która bawi się tropami znanymi w kinie od lat. Wszystko to z wykorzystaniem artystycznej śmietanki Polski XX-wieku.
Punktem wyjścia do historii opowiedzianej w filmie Niebezpieczni Dżentelmeni jest obficie zakrapiana, absyntem i pejotlem płynąca impreza. Tadeusz Boy-Żeleński (Tomasz Kot) budzi się na dworze przed domem Witkacego (Marcin Dorociński) w Zakopanem. Kompletnie bez pamięci na temat wydarzeń ostatniej nocy. Sytuacja na wzór Kac Vegas, musimy dojść do tego co się ubiegłego dnia wydarzyło. Szybko poznajemy resztę naszej Fantastycznej Czwórki, Josepha Conrada (Andrzej Seweryn) i Bronisława Malinowskiego (Wojciech Mecwaldowski). W przeciwieństwie jednak do filmów z serii Hangover w polskiej produkcji nasza ekipa nie próbuje odnaleźć zaginionego kumpla. Muszą oni odkryć kim jest trup znaleziony u nich w domu, kto go zabił oraz co możliwe najważniejsze, gdzie podziały się pieniądze na wyprawę do Australii.
Zobacz równie: Duchy Inisherin – recenzja filmu. Bez Ciebie nie idę
Akcja płynie wartko co rusz dokładając do układanki kolejny element. Najlepszym elementem tej historii z pewnością są barwne postaci. Chociaż na sam skrypt też nie ma co narzekać. Kot chociaż gra już coś w czym mogliśmy go wcześniej zobaczyć to mimo wszystko potrafi zaangażować jako protagonista i w głębi serca mu kibicujemy. Chociaż młody lekarz z aspiracjami pisarskimi to ciamajdowaty, delikatnie śliski typ to widz darzy go empatią i sympatią. Witkacy w interpretacji Dorocińskiego to cwaniackie, ekscentryczne dziwadło, to ten typ postaci, który uwielbiamy chociaż powinniśmy nienawidzić. Andrzej Seweryn z kolei „po prostu jest” Josephem Conradem. Dokładnie tak wyobrażałem sobie tego pisarza gdy o nim czytałem. Na tle naszej czwórki najsłabiej wypada Malinowski w wykonaniu Wojciecha Mecwaldowskiego, bo chociaż nie jest to rola słaba, to wyraźnie jest najmniej charakterystycznym członkiem ekipy.
Znacznie gorzej wypadają postaci drugoplanowe czy epizodyczne, które zazwyczaj są sprowadzone do roli skeczy kabaretowym. Prym wiodą w tym przypadku Lenin i Piłsudski, chociaż oberwało się również Zofii Nałkowskiej. Z jednej strony szkoda, bo można by to wykorzystać lepiej, z drugiej jednak nie przeszkadza to aż tak bardzo. Całość jest bowiem lekka i przyjemna w podobie do Sherlocka Holmesa Guy’a Ritchiego lub Dobrze Się Kłamie W Miłym Towarzystwie. Niebezpieczni Dżentelmeni nie są w żadnym stopniu kinem ambitnym. Nie aspirują do niczego więcej i to dobrze. Skupiają się przede wszystkim na zabawie formułą i zaangażowaniu widza w filmowe doświadczenie. Nie wybija nas żaden meta-żart, nie mamy tutaj cynicznej ironii wypluwanej w kierunku kultury i sztuki. Dostajemy przygodę, polskie kino pulpowe z wykorzystaniem naszego folkloru i popkultury. Miło, choć niedosyt jest.
Zobacz również: Babilon – recenzja filmu. 3-godzinna Sodoma i Gomora
Niebezpieczni Dżentelmeni to absolutnie nic ambitnego. To przaśna groteska, bezwstydna komedia z kryminalnym wątkiem. Pewnie nie zapisze się złotym zgłoskami w całej polskiej kinematografii. Stanowi jednak ciekawą odskocznię i intrygujący eksperyment, który warto wesprzeć i sprawdzić. Gwarantuje on bowiem sporo frajdy w kinie. Aktorzy brylują, historia zachęca do poznania, jest zwyczajnie lekkostrawny. Także jeśli szukacie oddechu w aktualnie trwającym sezonie oscarowym, albo po prostu lubicie sprawdzać każde dziwadło w polskiej reżyserii pokroju Disco Polo, Apokawixy czy Magnezji ten film to coś dla was.