25 i 26 marca odbyła się warszawska premiera spektaklu muzycznego Irena Teatru Muzycznego w Poznaniu. Opowieść o Irenie Sendlerowej, która ratowała żydowskie dzieci z getta warszawskiego, jest z pewnością wzruszająca. Dzięki takim postaciom chce się wierzyć, że oprócz bandytów, zdrajców i złodziei są także dobrzy ludzie. Tylko żeby ten sentymentalizm nie przesłonił nam czasem faktów.
Irena pierwotnie miała być wystawiona na Broadway’u pod tym samym tytułem co głośny film dokumentalny o Sendlerowej – In The Name Of Their Mothers. Prace zaczęto tuż przed wybuchem pandemii. Libretto współpisała sama Mary Skinner – reżyserka wspomnianego filmu. Muzykę napisał Włodek Pawlik (kompozytor jazzowy, zdobywca wielu nagród muzycznych w tym Grammy), słowa piosenek – Mark Campbell (librecista i autor piosenek, zdobywca Pulitzera i Grammy), reżyserował Brian Kite (reżyser i wykładowca Uniwersytetu Teatru, Filmu i Telewizji UCLA). Głośne nazwiska, a więc projekt zapowiadał się obiecująco.
Zobacz również: Czarny Szekspir – recenzja. Lekcja (z) historii
Drugi autor libretta Piotr Piwowarczyk napisał w programie spektaklu, że “wyzwaniem było dla nas <<odbrązowienie>> tej postaci i pokazanie metamorfozy, jaką pod wpływem historycznych okoliczności przeszła skromna pracownica opieki społecznej warszawskiego Urzędu Miasta”. Po obejrzeniu spektaklu odnoszę jednak wrażenie, że niestety osiągnęli efekt odwrotny od zamierzonego.
Przy produkcjach historycznych (i to jeszcze opowiadających o dobrze znanych prawdziwych postaciach) jest pewien kłopot. Często niestety nieco rozmijają się z faktami. I tutaj oczywiście można zagrać argumentem o autonomii twórczej i wolności artystycznej. W końcu ileż to filmów kostiumowych bardzo luźno traktuje modę epoki, o której opowiada. Tylko, że jest to uprawnione również konwencją, w której powstaje film czy spektakl. Jeśli natomiast twórcy decydują się trzymać dosyć wiernie faktom historycznym, należy wtedy bardzo uważać.
Zobacz również: Wzrusz moje serce – recenzja. Rozgryźć orzeszka
Możliwości działania Ireny Sendlerowej zmieniały się wraz z kolejnymi etapami wojny. Przed rozpoczęciem wielkiej akcji likwidacyjnej w getcie warszawskim prawie nie wyprowadzano stamtąd dzieci. Rodzice bali się rozłąki a i sami dorośli nie chcieli uciekać, bo dokąd? Nawet jeśli mieli kogoś po tzw. stronie “aryjskiej” to czekało na nich stado szmalcowników, granatowych policjantów, gestapo, folksdojczów i zwykłych Polaków, którzy wszędzie węszyli za ukrywającymi się Żydami. Paradoksalnie bezpieczniej czuli się w samym getcie. Sytuacja zmieniła się 22 lipca 1942 roku, kiedy Niemcy zaczęli wywózki do ośrodków masowej zagłady. W Irenie nie ma ani słowa na ten temat. Zamiast tego mamy ckliwą piosenkę Adama Celnikiera o tym, że nie chce wychodzić, bo “nie wolno mi uciec stąd/ Tu jest mój dom/ I miałbym teraz/ Jak tchórz się bać?/ Okazać strach?/ Ja stąd nie wyjdę/ Te ulice to/ Moja krew/ Cały świat/ Cały ja/ To mój dom”. Zaryzykuję stwierdzenie, że jego pobudki do pozostania w getcie nie były tak górnolotne.
Irena nie wspomina również o drugim najważniejszym wydarzeniu z dziejów getta warszawskiego – powstaniu w kwietniu 1943 roku (ale powstanie warszawskie z sierpnia 1944 roku już jest). Zdecydowanym nadużyciem jest natomiast wprowadzenie sceny likwidacji szmalcownika z ramienia Żegoty (Rady Pomocy Żydom), która takiej działalności nie prowadziła. Najbardziej jednak zdumiała mnie scena torturowania i przetrzymywania Sendlerowej na Pawiaku, która pokazana jest w zwolnionym tempie do piosenki We’ll meet again Very Lynn. Zestawienie obrazów pełnych przemocy z ciepłym, pełnym nadziei utworem niemal je trywializuje. Kto odważyłby się bezgranicznie cierpiącej i upokarzanej osobie powiedzieć “keep smiling through (…) we’ll meet again some sunny day”?
Zobacz również: Alaska – recenzja spektaklu. Balans na granicy
Przejdźmy jednak wreszcie do samej realizacji artystycznej. Wizualnie Irena prezentuje się znakomicie. Bardzo pomysłowa i świetnie ograna scenografia Damiana Styrny nieustannie przeobraża się na naszych oczach. Dziesiątki wysuwanych, podnosznych, rozkładanych i opuszczanych elementów tworzą co chwilę nowe miejsca akcji. Wszystko wypełnione jest jakby dziecięcymi rysunkami. Motyw ten pojawia się również w świetnych projekcjach Eliasza Styrny i kostiumach Anny Chadaj. Tworzy to bardzo spójną i atrakcyjną wizję.
Charakterystyczna jazzowa muzyka Włodka Pawlika sama w sobie jest przepiękna. Szkoda tylko, że mamy zdecydowaną przewagę bardzo sentymentalnych utworów. Niestety kilka razy konstrukcja utworów działała na niekorzyść wykonawców piosenek. Między poszczególnymi wersami wewnątrz zwrotki umieszczono nieoczekiwane pauzy, w czasie których na scenie fizycznie nic się nie dzieje. Aktorzy stoją i patrzą się na siebie lub w podłogę. Tak dzieje się np. w piosence szmalcownika Jurka. W filmie łatwo byłoby to ograć cięciami i przebitkami, ale teatr jest bezwzględny. W takich momentach odczuwałam nienaturalność sceny.
Zobacz również: Alicji Kraina Czarów – recenzja. Zaklęta w czasie
Często miałam również wrażenie, że piosenki są nieco płytkie, trochę o niczym. Być może jest to wynik tłumaczenia tekstów piosenek z oryginału w j. angielskim. Ale ile razy trzeba powtórzyć słowo “nadzieja”, żeby przekonać słuchaczy, że śpiewa się o nadziei? W dodatku piosenki są bardzo krótkie, szybko i niespodziewanie się urywają, zostawiając niedosyt. Podobnie jest z dramaturgią spektaklu. Sceny bardzo szybko następują jedna po drugiej i nie dają szansy na osadzenie się w narracji. W dodatku mam wrażenie, że wycięte zostały najciekawsze momenty: w jaki sposób Adam Celnikier wydostał się z getta? W jaki sposób Sendlerowa wyszła z Pawiaka? Te potencjalne sceny mogłyby zbudować napięcie i podnieść atrakcyjność opowiadanej historii, zostały jednak usunięte.
Oksana Hamerska, grająca główną rolę, dała znakomity występ wokalny i aktorski. Widać to już w pierwszej scenie, gdy ze starszej kobiety przykutej do wózka momentalnie przeobraża się w młodą Irenę. Prezentuje to kilka razy w trakcie spektaklu. Wprowadzone retrospekcje, choć widowiskowe dzięki Hamerskiej, są w moim odczuciu zbyt częste. Nie dodają niczego narracji ani dramaturgii Ireny.
Zobacz również: Przedwiośnie – recenzja spekatklu. Niech będzie wiosna!
Po scenie nieustannie porusza się wiele mniejszych i większych postaci. Świetnie zaprojektowana i wykonana choreografia Dany Solimando daje wrażenie nieustannego ruchu i jest najważniejszym elementem dynamizującym i poruszającym ten spektakl. Szkoda tylko, że potencjał zespołu nie został do końca wykorzystany w scenach zbiorowych. Niektóre aż się prosiły o utwór w wykonaniu lub towarzyszeniu chóru. Twórcy zaserwowali nam taki dopiero pod sam koniec spektaklu.
Za a raczej obok Ireny Sendlerowej stał cały zastęp kobiet, które podejmowały się równie szlachetnego i niebezpiecznego dzieła ratowania ludzkiego życia w czasie II wojny światowej. I choć wizualnie pięknie (i może czasem zbyt górnolotnie) to dlaczego mówimy tylko o Sendlerowej? A co z Jadwigą Piotrowską, Heleną Rybak, Ireną Schultz czy Zofią Wędrychowską? Chciałabym zobaczyć właśnie taki spektakl, w którym pokazana zostanie siła tych kobiet w grupie. Bez tego systemu wsparcia zaufanych, cichych bojowniczek żadna z nich sama nic nie mogłaby zdziałać. Tak się oddaje sprawiedliwość bohaterom.