Metallica – 72 Seasons – recenzja

Siedem lat po premierze płyty Hardwired… to Self Destruct amerykańscy giganci metalu powrócili z jedenastym już w swojej karierze albumem 72 Seasons. I choć po kilku ostatnich wydawnictwach Metalliki trudno było o wysokie oczekiwania względem najnowszego krążka, to w sercu i tak tliła się nadzieja na kilka nowych hitów, sięgających poziomu tych nagranych przez zespół w latach 90.

Całe 77 minut po premierze płyty jednak nawet ta nadzieja musiała umrzeć.

Zobacz również: Najlepsze albumy 2023 roku

W swoim założeniu 72 Seasons to wydawnictwo nawiązujące do pierwszych, dokładnie osiemnastu, lat życia człowieka. Do okresu formatywnego, w którym jesteśmy najbardziej podatni na wpływy otoczenia, kiedy z otwartymi ramionami przyjmujemy na siebie wpływy otoczenia.

W sumie nie może dziwić, że panowie z Metalliki poczuli chęć spojrzenia wstecz na lata młodości. Swoje już przeżyli, za moment zobaczą na urodzinowych tortach po sześćdziesiąt świeczek. Kto w ich wieku nie ogląda się za siebie, wspominając młodzieńcze szaleństwa?

O ile sama koncepcja płyty jest więc zrozumiała, o tyle chęć zbudowania nowego materiału na chwilach największej muzycznej chwały zespołu powinna zapalić w głowach słuchaczy nawet małą, ale jednak intensywnie czerwoną lampkę. Bo to nigdy nie kończy się dobrze. O wiele lepiej jest stworzyć coś nowego, może pokusić się o drobny eksperyment z brzmieniem, stylem, gatunkiem…

W przeciwnym razie powstaje płyta taka jak 72 Seasons. I nie, nie twierdzę, że to płyta zła. Wydaje mi się jednak, że zupełnie niczym nas ona nie zaskakuje. Przecież wszystko to, co prezentuje najsłynniejszy metalowy kwartet świata już gdzieś słyszeliśmy. Czasem wręcz dosłownie, kiedy z głośników dobiegają nas riffy uparcie brzmiące jak żywcem wyjęte na przykład z Enter Sandman (patrz: Sleepwalk My Life Away).

Zobacz również: Miley Cyrus – Endless Summer Vacation – recenzja płyty

Cały krążek zawiera dwanaście kompozycji, łącznie składających się na 77 minut odsłuchu. Usilna inspiracja wcześniejszymi dokonaniami zespołu przekłada się na fakt, że wszystkie one są aż przesiąknięte duchem Metalliki – charakterystyczne brzmienie, riffy i wokal Hetfielda są nie do podrobienia. Płyty można więc słuchać w ciemno, od razu zorientujemy się, jaki zespół słyszymy. I to jest na plus – jeden z niestety nielicznych na 72 Seasons. Szanuję zespoły mające swój styl, swoje wyjątkowe brzmienie; tego Metallice odmówić nie można.

W całym swoim metallikowym brzmieniu poszczególne utwory jednak nie za bardzo się od siebie różnią. Kawałki przechodzą jeden w drugi, a mniej uważny słuchacz nie wychwyci nawet przejścia między muzycznymi ścieżkami. I to już zaletą nie jest. Bo choć płyta nie zawiera jakichś wyjątkowych płycizn, to i nie zabiera fanów na głębiny dźwiękowej uczty. A muzyczna flauta prawie nigdy nie zapada w pamięć.

Uwagę na moment przykuł refren utworu Shadow Follow, który w całym trashowo-metalowym otoczeniu zaskakująco trąci… glam metalem. Słuchając, nie mogłam się opędzić od skojarzeń z zespołami takimi jak np. Def Leppard. Cel został osiągnięty – uwaga przykuta, słuch wytężony, a na twarzy wyraz zaskoczenia. Tylko czy na pewno takiej niespodzianki oczekiwaliśmy po gigantach heavy metalu?

Sleepwalk My Life Away zapada w pamięć poetyckim tytułem – od razu przykuł mój wzrok prześlizgujący się po trackliście. Przyjemne dla ucha okazuje się Crown of Barbed Wire, ze swoim nieco spokojniejszym tempem i mocniejszym głosem Hetfielda, a If Darkness Had a Son zwraca na siebie uwagę rytmicznym i wyrazistym refrenem.

Zobacz również: Avatar – Dance Devil Dance Tour – relacja z koncertu w Warszawie

Najmocniejszym punktem krążka 72 Seasons jest jego ostatnia pozycja, czyli Inamorata. To ponad jedenastominutowy utwór-epos, łączący w sobie rockową balladę z intensywnym trashem, zmierzający do potężnego, iście metallikowego zakończenia.

Jednak nawet Inamorata pozostawia wrażenie, że mogłaby trwać o kilka dobrych minut mniej. Jak zresztą większość pozostałych utworów – na całej płycie tylko dwie kompozycje trwają mniej niż pięć minut, a ich odsłuch często prowadzi do wniosku, że połowę spokojnie można było usunąć. W końcu nie byłoby to nic złego – każde dzieło, nawet nie tylko muzyczne, wymaga przecież solidnej korekty, usunięcia dłużyzn. Czemu w przypadku 72 Seasons się na to nie zdecydowano?

Zobacz również: The Luka State – More Than This – recenzja płyty

Podsumowując, najnowsza płyta Metalliki to z pewnością krążek-kolos. I to chyba jest jego główna cecha – panowie najwyraźniej postawili na ilość, zamiast na tak cenioną jakość. A szkoda, bo może czterdzieści minut materiału wystarczyłoby, żeby dobrze i interesująco przedstawić stary styl zespołu wsparty wieloletnim doświadczeniem muzycznym…

72 Seasons to nie nowe Master of Puppets, ale, powtórzę raz jeszcze, nie jest to album zły. Jest monotonny, chwilami nudny, ale to wciąż tak dobrze znane brzmienie Metalliki. Fani na pewno nie stracą, gdy się z nim zapoznają, a z sentymentu do metalowych idoli zapewne chętnie go nabędą. A cała reszta wciąż będzie tkwiła pomiędzy banalnym „skończyli się na Kill’em All” a ikonicznym „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść… niepokonanym”.

źródło głównego obrazka: Universal Music Group // materiały prasowe


Recenzja płyty 72 Seasons powstała we współpracy z wytwórnią Universal. Serdecznie dziękujemy!


ŚLEDŹ NAS NA IG

Plusy

  • charakterystyczne brzmienie Metalliki
  • finałowa "Inamorata"

Ocena

6.5 / 10

Minusy

  • zbyt wiele dłużyzn
  • zbyt mało powiewów świeżości
Subskrybuj
Powiadom o
guest

2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Dariusz

Chyba niekoniecznie trzeba być wprawnym słuchaczem żeby jednak zauważyć gdzie koniec i początek utworów. Ale ok – rozumiem, że płyta dosyć długa i może być monotonna. Jednak mogła by być skrócona do 9 kawałków jak ich klasyczne albumy. A co do eksperymentów. Oni już się dosyc naeksperymentowali i niewiele dobrego z tego wyszło. Niech już grają to co grają. Trashem ciężko to nazwać ale jest trochę chwytliwych kawałków które mogą sie podobać. Ale kanonem nie zostaną. Panowie już swoje dobre płyty nagrali.

metal maniak

Noey arydziała Megadeth, Testament, Arch Enemy,Machine Head, Overkill, Accept polecam. Metalica była dobra na 3 pierwszych płytach ale wtedy korzystałaz riffów Musteina…