Czarodziejski flet – recenzja filmu. Mozart uniwersalny

Czarodziejski flet to dziwny twór. Osobliwe połączenie klasycznej historii fantasy z operą Amadeusza Mozarta to dużo do przyjęcia przez widza. Już od pierwszych chwil, film ma jednak w sobie to coś – dawno nie złapałam się na zwiastun, który momentalnie ściągnął mnie do kina…

Czarodziejski flet premierował się już we wrześniu zeszłego roku, teraz dopiero trafił do polskich kin. Na dodatek do tego przedłużenia, polska premiera nie była zbyt promowana, a szkoda. Film, który w końcu pojawił się na ekranach, jest dziwaczną gatunkową hybrydą, której zdecydowanie warto się przyjrzeć. Dopatrzymy się tam wyświechtanych fantastycznych motywów, a zawierające je filmy można wyliczać bez końca. Pojawia się jednak jedna zmienna, zaskakująca i ryzykowna – Mozart.

Zobacz również: Bo się boi – recenzja filmu. Tak śmiesznie, że aż strasznie

Zacznijmy jednak od początku. Film prezentuje historię jakich wiele. Utalentowany nastolatek, Tim Walker, dostaje się do prestiżowej szkoły muzycznej imienia Mozarta. Ma wspaniały głos i marzy o karierze wielkiego śpiewaka operowego. Do tego w tej samej szkole uczył się jego ojciec, który niedawno zmarł. Jak to w wiekowych szkołach bywa (Hogwart, mówię o tobie), w budynku istnieje przejście do tajemniczego świata. Tim na wpół pokierowany przez ojca, a na wpół przypadkiem trafia do świata, w którym znana opera Mozarta – tytułowy Czarodziejski flet – jest prawdą. Tim ma za zadanie wcielić się w postać księcia Tamino i poddać się fabularnym motywom, które dobrze znamy. Punkt pierwszy – uratowanie pięknej księżniczki z opresji. Drugi – pokonanie strzegącego ją potwora. Wbrew klasyce gatunku nie jest to smok czy inny bazyliszek, ale jeden z podwładnych króla. Dalej Tim, obecnie książę Tamino, poddany jest serii prób, by udowodnić honor i poświęcenie. I tak trzymamy się tych typowych rozwiązań, nie pomijając obowiązkowych przystanków, takich jak pocałunek prawdziwej miłości.

Zobacz również: Najlepsze musicale w historii kina

Na miejsce wkracza jednak muzyka operowa. Kiedy wraz z bohaterem wkraczamy do świata z arcydzieła Mozarta, zaczyna się fascynacja i powątpiewanie. Tim poddaje się zasadom obcego świata i mimowolnie zaczyna śpiewać pompatyczne utwory nawet w obliczu niebezpieczeństwa. Czasem zarzuca się musicalom, że śpiew w losowych momentach jest nierealny i niezręczny. Mając z tyłu głowy, że znajdujemy się wewnątrz opery, wciąż patrzyłam na niektóre fragmenty z niedowierzaniem. Bardzo czuć w tym filmie manierę sceniczną. Postacie z operowego świata są przerysowane, mówią przesadnie wyraźnie, a ich emocjonalne reakcje są dużo silniejsze. Tak rozgrywałoby się to na deskach teatru. Niektóre sceny nawet choreografią przypominają spektakl – kiedy postacie dialogują śpiewem, robiąc drobne kroczki i przeskoki, byleby pozostać w ruchu. Szczególnie trzy wiedźmy wiecznie wyglądają, jak wyciągnięte z teatru z niskim budżetem.

czarodziejski flet
Fot. Kadr z filmu

Takie zestawienie muzyki operowej z utartymi schematami gatunku fantasy, bardzo poprawia dynamikę całej historii. Można by się co prawda kłócić, czy trzyminutowa piosenka o ładnej twarzy nieprzytomnego bohatera wprowadza coś do fabuły. Muzyka jest tu jednak nośnikiem emocji i prezentuje je lepiej niż niektóre dialogi. Choć czasem wydaje się, że śpiew na modlę Mozarta zjawia się w nieodpowiednim momencie, to stymuluje to skupienie widza. A muzyka orkiestralna? – wspaniała, pompatyczna i trafiona w punkt.

Zobacz również: Dungeons & Dragons: Złodziejski honor – recenzja filmu. I to się nazywa dobre fantasy!

Nie da się też nie polubić Jacka Wolfa w roli Tima, czy też księcia Tamino. Aktor idealnie pasuje do postaci wrażliwego muzyka, który przeżywa pierwszą miłość, zmaga się ze stratą i zostaje wrzucony w magiczny świat ulubionej opery jego ojca. Delikatność Tima, którą Jack Wolfe uchwytuje idealnie, odpowiada za połowę humoru w filmie. Szkoda, że pozostali aktorzy nie mieli tyle pola do popisu. Niestety większość postaci drugoplanowych jest raczej płaska i spełnia konkretne role – księżniczka, władca, czarny charakter. Znacznie lepiej wypadają postacie ze szkoły niż z opery.

czarodziejski flet
Fot. Kadr z filmu

Wszystkie wątki na koniec wiążą się też całkiem ładnie, poza próbami honoru, które kończą się zbyt szybko. Przez ten pośpiech nie wybrzmiewa zwycięstwo, ale w ramach zadośćuczynienia Tim zauważa, że tak to już w baśniach jest. Podobnie i sceneria jest baśniowo-fantastyczna. Twórcy oferują nam kilka naprawdę ładnie zaprojektowanych lokalizacji z opery. Na dodatek, najpiękniej przedstawiona jest prestiżowa szkoła, w której można się dopatrzyć mnóstwa eleganckich rekwizytów, które pokazują dopracowanie.

Zobacz również: The Mandalorian – recenzja 3. sezonu. This is the way?

Chętnie zobaczyłabym Czarodziejski flet jako serial, nawet pod postacią tego gatunkowego zrostu. To świat, w którym chce się zostać razem z jego bohaterami. Podłapujemy głębsze aluzje do postaci z rzeczywistości, a w świecie Mozarta otrzymujemy angażującą przygodę. To połączenie, które się sprawdza mimo swojej niecodzienności. Macie wątpliwości, bo nie lubicie opery? To nic, można się też pośmiać z odklejenia tego baśniowego świata i też się dobrze bawić na seansie.

Źródło obrazka głównego: Deadline. 

Plusy

  • Niespodziewana, a całkiem dobra hybryda gatunkowa
  • Jack Wolfe w roli Tima/księcia Tamino
  • Muzyka i sceneria

Ocena

7.5 / 10

Minusy

  • Momentami odklejone od rzeczywistości operowe wstawki
  • Uproszczone postacie drugoplanowe z opery
Anna Baluta

Dużo czyta, a jeszcze więcej ogląda, a na dodatek o tym pisze. Zwiedza światy fantasy i lubi kultowe sitcomy. Między serialami studiuje i poznaje amerykańską kulturę i popkulturę.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze