Niall Horan – The Show – przedpremierowa recenzja płyty

Wielki sukces zespołu One Direction, a następnie jego rozpad, pozostawiły na scenie muzycznej jaśniejącą gwiazdę Harry’ego Stylesa, który stał się jednym z najpopularniejszych artystów muzyki pop. Gdzieś w jego cieniu zaś pozostali członkowie również kontynuują swoją karierę. Niełatwo jest jednak wyzbyć się łatek, które gdzieś po drodze się do nich przyczepiły. W przypadku Nialla Horana najpopularniejszą jest ta o jego cichej i spokojnej naturze. Źródłem jej jest najprawdopodobniej fakt, że ten w czasach 1D trzymał się raczej na uboczu. Taki też obraz miałam w głowie w momencie, w którym po raz pierwszy włączyłam jego najnowszy album The Show. Czy nowy krążek coś zmienił? 

Sam tytuł płyty stanowi jego idealne podsumowanie, gdyż Horan postanowił zaprezentować na krążku muzyczne show. A jest ono pełne energii i często zaskakujących momentów, jak chociażby przewijające się tu i ówdzie elementy muzyki country, czy całkowicie niespodziewane wykorzystanie saksofonu w jednym z utworów. Do tego wszystkiego dochodzi częste wykorzystanie harmonizacji, która pogłębia wrażenie, że mamy do czynienia z prawdziwym przedstawieniem.

A w całym tym ferworze zabawy występują piosenki szczególnie wyróżniające się na tle innych, w tym dwa single promujące (Meltdown oraz Heaven). Przez to ciężko wyzbyć się lekkiego wrażenia dysproporcji, a już szczególnie w przypadku pozycji spokojniejszych, które wypadają nieco blado. To właśnie te głośniejsze, pełniejsze energii i różnorodnych rozwiązań muzycznych utwory skupiają na sobie uwagę. Mając natomiast w pamięci pozostałe dwa albumy Horana oraz image grzecznego chłopaka, uważam, że dobrym posunięciem było umieszczenie na płycie przeważającej ilości właśnie tych żwawszych rytmów. Dzięki temu ta cicha woda zaczyna w końcu nabierać tempa, a przy tym powoli wyzbywa się wspomnianych wcześniej łatek.

Zobacz również: Rosalie. – Motherlode – recenzja płyty

Nie przez przypadek napisałam jednak, że robi to powoli. W dalszym ciągu ciężko jest nie stawiać obok siebie Stylesa oraz Horana. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego. Obaj panowie tworzyli razem w zespole, a i złączeni są przez ten sam gatunek muzyczny. To sprawia, że pomimo faktu, iż w The Show nie pojawiają się kalki czy oczywiste nawiązania do dzieł Harry’ego, to da się w tym wszystkim wyczuć podobny vibe. Przy tym Horanowi brakuje pewnej charyzmy, którą odznacza się jego kolega po fachu. Jednocześnie jednak należy tutaj podkreślić, iż najnowszy album wokalisty jest jego najlepszym w całym solowym dorobku muzycznym, co jedynie świadczy o tym, że artysta ma pewną drogę już za sobą.

Przy tym cała płyta jest przede wszystkim spójna. Warstwa liryczna utworów jest dobra, a w pewnych momentach wręcz ciekawa (jak w przypadku Never Grow Up). Brak tutaj oklepanych tekstów rodem z najgorszych, przerysowanych piosenek miłosnych, choć z drugiej strony nie znajdziemy tutaj odkrywczych metafor bądź nieszablonowej gry słów. Wszystko jest na wyrównanym, dobrym poziomie i niezwykle przyjemnie się tego słucha.

Zobacz również: Przerwany – Wywiad z zespołem Tulia. Chciałyśmy wrócić z hukiem

Jest jednak coś, co szczególnie przykuło moją uwagę i jest to wybór pierwszego oraz ostatniego utworu. The Show rozpoczyna Heaven, który „niebiańsko” otwiera spektakl jakim jest ten album, by następnie całe show zakończyło się równie mocnym Must Be Love z niezwykle zapadającym w pamięci refrenem. Te dwie pozycje tworzą razem piękną klamrę, dzięki której słuchacze będą do tego albumu wracać.

Mam więc dobrą wiadomość dla fanów Nialla Horana. Zdecydowanie warto jest czekać na The Show, a jeszcze bardziej na występy artysty. Ten materiał wydaje się wręcz idealny na koncerty. Tych zaś, których wcześniej nie interesowała kariera muzyczna byłego członka One Direction, zachęcam do wysłuchania tego krążka. Jest on zdecydowanie warty uwagi, a przy tym zaskakujący szczególnie dla tych, którzy nie byli przekonani co do umiejętności wokalisty. Mam przy tym szczerą nadzieję, że dla Horana One Direction stanie się jedynie przeszłym etapem, a nie wieczną łatką.

Obraz główny: Fot. Zackery Michael // Universal Music // materiały prasowe

Plusy

  • Utwór otwierający oraz zamykający album
  • Wrażenie jakie pozostawia po sobie The Show, jako pewnego rodzaju muzyczny spektakl
  • Różnorodne rozwiązania muzyczne, jak chociażby często przewijająca się harmonizacja

Ocena

7 / 10

Minusy

  • Słaba charyzma wykonawcy
  • Spokojniejsze utwory wypadają blado przy pozostałych pozycjach
Natalia Banaś

Dumna psia mama, miłośniczka dobrej muzyki, kina oraz lisów. Dla relaksu ogląda i czyta horrory. Wiecznie z głową w chmurach i napiętym kalendarzem. Swoje popkulturowe zachwyty oraz frustracje przelewa na Worspressa i wiadomości głosowe do znajomych. Kiedy nie odpisuje, próbuje zrobić Ghostface'a na szydełku.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze