Skull and Bones – recenzja gry. Cóż, Black Flag to to nie jest

Assassin’s Creed IV Black Flag, ale minus asasynowanie, a za to plus więcej piratowania. To mogło się udać. Ale czy się udało?

Skull and Bones to nowa produkcja z otwartym światem ze stajni Ubisoftu. Zrodzona w bólach, po długich latach procesu twórczego, nareszcie trafiła na rynek. W grze wcielamy się w pirata grasującego po Oceanie Indyjskim. Brytyjska flota zatopiła nasz statek, przez co zmuszeni jesteśmy zacząć od zera. Wykonując zadania dla Johna Scurlocka, największej siły w porcie Saint-Anne, stopniowo zyskujemy coraz większy szacunek w pirackim półświatku. Z pomocą jego oraz naszej załogi budujemy swoją legendę, by zapisać się na kartach historii krwistoczerwonymi zgłoskami.

Zobacz również: Avatar: Frontiers of Pandora – recenzja gry. Make Pandora Great Again

Gdyby ktoś zapytał mnie, którą część Assassin’s Creed lubię najbardziej, bez większego wahania odparłabym, że Black Flag. Jak więc rozumiecie, Skull and Bones, mające dać mi jeszcze więcej tego samego, tylko lepiej, brzmiało dla mnie jak zapowiedź świetnej zabawy. Niestety jednak wyszło inaczej i choć wiem, że po problemach, jakie gra miała jeszcze na etapie produkcji, powinnam się tego spodziewać, wciąż się trochę zawiodłam.

Fot. zrzut z gry

Fabularnie Skull and Bones jest właściwie o niczym. Ma jakąś linię głównych misji, ale do niczego, poza budowaniem pirackiej reputacji, i tak one za bardzo nie prowadzą. Główny bohater pływa w tę i z powrotem, coś tam zbiera, coś innego niszczy, a potem zdaje raport Scurlockowi – i tak w kółko. Gra jest nastawiona na kooperację/multiplayer, więc wiedziałam, iż główny wątek będzie tu sprawą daleką od priorytetowej, ale tak czy siak nieco mnie to rozczarowało. Zwłaszcza, że to już któraś gra Ubisoftu z kolei, w której historia nie należy do zbyt porywających.

Zobacz również: Helldivers 2 – recenzja gry. Prawdziwy smak demokracji

Jak więc już zapewne mogliście wywnioskować z poprzednich akapitów, większość rozgrywki spędza się tutaj na pływaniu w tę i na zad. I jasne, są produkcje, w których łazikowanie po otwartym świecie to czysta przyjemność. Wiedźmin 3 chociażby, żeby daleko nie szukać. Szkopuł w tym, że tam mapa, choć rozległa, rzeczywiście była ciekawa. W przypadku omawianej w tym wpisie gry nie można już tego powiedzieć. Zresztą, trudno oczekiwać fajerwerków po oceanie. Woda to woda, wiele się tu nie wymyśli. Nie zmienia to jednak faktu, że dłuższe rejsy nieraz bywały zwyczajnie nudne, a wyspy, kiedy już się na jakieś schodziło, nie oferowały wcale wiele więcej rozrywki. No, chyba że kogoś bawi zbieranie notatek i sprzedawanie handlarzom podartych żagli wyłowionych po drodze.

Fot. zrzut z gry

Jednym z bardziej emocjonujących elementów – o ile nie jedynym – pływania po mapie są natomiast bitwy morskie. Na statku można zamontować różnorakie rodzaje armat; jeśli gracz sobie życzy, może mieć nawet inne działa na każdej burcie. Podczas walki trzeba się wtedy trochę nagimnastykować, by trafić przeciwnika takim, a nie innym pociskiem, ale za to dodaje to do rozgrywki więcej dynamiki. Dodatkowo Skull and Bones oferuje jeszcze możliwość abordażu i ostrzelania wrogiej załogi z muszkietów, jeśli podpłyniemy dostatecznie blisko. Krótko mówiąc, morskie batalie bywają dość angażujące – i chwała im za to, bo inaczej szłoby się zanudzić na śmierć przy tych rejsach.

Zobacz również: Banishers: Ghosts of New Eden – recenzja gry. W imię miłości…

Żeby jednak nie było, rozgrywka nie jest jakaś tragiczna. Na dłuższą metę nużąca, ale nie tragiczna. Większość mechanik wydaje mi się dość intuicyjna, ponieważ łatwo się ich nauczyć. Jako odstresowująca, mało angażująca procesy poznawcze gierka po szkole czy pracy Skull and Bones powinno się nieźle sprawdzić. Jeśli ktoś nie oczekuje od niego niczego więcej, to kto wie, może okaże się nawet relaksujące? Zwłaszcza, gdy gra się ze znajomymi. Wtedy nuda doskwiera znacznie mniej, a pustkę na morzu zagłusza koleżeńska gadka na discordzie. W takiej konfiguracji gierka potrafi być nie najgorszą rozrywką.

Fot. zrzut z gry

Warstwa audiowizualna plasuje się na równie przeciętnym poziomie, co cała reszta produkcji. Nieco mnie to jednak zaskoczyło z racji tego, iż minimalnie starsza premiera Ubisoftu, Avatar: Frontiers of Pandora, wyglądała znacznie ciekawiej. W porównaniu z nim Skull and Bones wygląda zwyczajnie biednie, a pustawa mapa, o której wspominałam wcześniej, jedynie to podkreśla. Podkład muzyczny wypada odrobinę lepiej; niektóre szanty nawet wpadają w ucho, aczkolwiek znowu – w porównaniu z AC IV Black Flag, a więc swoim pierwowzorem, gra wciąż wypada pod tym względem miałko.

Zobacz również: Prince of Persia: The Lost Crown – recenzja gry. Znakomity powrót serii

Krótko mówiąc, dla mnie, fanki Black Flag, Skull and Bones to spore rozczarowanie. Fabuła praktycznie nie istnieje, pływanie po rozległej mapie nuży, a i oglądać po drodze nie ma czego. Gdyby nie całkiem interesujące bitwy morskie oraz przyjemne, intuicyjne mechaniki, uznałabym tę grę za zupełną klęskę. Biorąc jednak pod uwagę te dwie rzeczy, oceniam ją na bardzo średnią. Dla odmóżdżenia, po męczącym dniu, można sobie ją odpalić i podryfować trochę po Oceanie Indyjskim, ale raczej nic ponadto.


Powyższa recenzja powstała we współpracy z firmą Ubisoft.
Grafika główna: materiały promocyjne (Ubisoft)

Plusy

  • W coopie można się nie najgorzej bawić
  • Bitwy morskie bywają angażujące

Ocena

4.5 / 10

Minusy

  • Przeciętna grafika
  • Mapa świeci pustkami
  • Większość misji to nieszczególnie angażujące pływanie z punktu A do punktu B
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze