Avatar: Frontiers of Pandora – recenzja gry. Make Pandora Great Again

Po dość długim czasie przerwy Na’vi ponownie przypuszczają szturm na popkulturę. Oprócz drugiej części filmu do franczyzy dołączyła również gra triple A – Avatar: Frontiers of Pandora. Czy przyjmie się równie dobrze co wspomniana wcześniej Istota Wody?

W Avatar: Frontiers of Pandora wcielamy się w członka klanu Sarentu, którego razem z przyjaciółmi porwano w dzieciństwie i zamknięto w placówce badawczej ZPZ. Po latach niewoli młodym Na’vi udaje się jednak uciec. Z pomocą innych klanów oraz ruchu oporu możemy na powrót wdrożyć się w życie na Pandorze i dołączyć do walki z wojskiem, by ochronić swój dom.

Zobacz również: Persona 5 Tactica – recenzja gry

Fabuła w AFOP była całkiem w porządku, choć, przyznaję się bez bicia, mnie osobiście zanadto nie porwała. Miałam za czym podążać, dziewki folwarcznej z logiki nie zrobiono, aczkolwiek powodów do zachwytu zbyt wielu nie znalazłam. Być może ta historia jarałaby mnie bardziej, gdybym rzeczywiście była fanką franczyzy, ale że nigdy mnie ona jakoś nie pociągała, to nie kliknęło tak dobrze, jak powinno. Cóż zrobić – mówi się trudno.

Fot. zrzut z gry

Całkiem interesująco wypadają za to klany Na’vi. Co prawda jako jednostkowa postać nie zainteresował mnie zbytnio chyba nikt, ale za to jako zbiorowość różne ugrupowania prezentują się naprawdę ciekawie. Wygląd, kultura, formy wykorzystywania otaczającego terenu na własną korzyść – różnic między Aranahe, Kame’tire oraz Zeswa jest tyle, że nie sposób pomylić ich między sobą. Poznawanie ich może przynieść sporo frajdy i satysfakcjonująco uzupełnić obraz nowego kontynentu Pandory, który pokazano nam w tej produkcji.

Zobacz również: A Perfect Day – recenzja gry. Psst, jeśli ktoś skończył tę grę, podeślijcie solucję na priv

A skoro już o miejscu akcji – co jak co, ale ten element Frontiers of Pandora się Ubisoftowi wybitnie udał. Biomy są tu po prostu prześliczne. Wszystkie te kwiaty, zwierzęta, fluorescencyjne liście, fruwające w powietrzu owady… Na początku połowę rozgrywki spędzałam w trybie fotograficznym, bo gdzie bym nie poszła, tam coraz to nowe, piękne widoki. Cykałam te zrzuty jak wściekła; wierzcie lub nie, ale wybranie zaledwie kilku do wstawienia do recenzji stanowiło chyba trudniejsze zadanie niż samo napisanie tego tekstu. Zazwyczaj korzystam w grach z szybkich podróży, bo nie chce mi się marnować czasu, ale AFOP w tym kontekście było wyjątkiem od reguły. Tutejsza mapa jest po prostu zbyt ładna, żeby pomijać piesze wycieczki. A przy okazji łazikowania można też przygarnąć trochę owoców i materiałów rzemieślniczych – mechanika ich zrywania to całkiem fajna zabawka, choć przy hurtowym zbieraniu może nieco znużyć.

Fot. zrzut z gry

Kolekcjonowanie zasobów oraz namierzanie zwierząt w dziczy znacznie ułatwia nam tak zwany zmysł Na’vi, podświetlający użyteczne przedmioty w polu widzenia gracza (trochę jak wzrok orła w Assassin’s Creed). Zastępuje nam on również minimapkę, jako że nie mamy niczego takiego na ekranie podczas rozgrywki – usytuowanie aktualnego celu reprezentuje jasnoniebieska poświata widoczna właśnie po użyciu wcześniej wspomnianego zmysłu. Co do drugiego z wymienionych rozwiązań mam nieco mieszane uczucia, ale pierwsze bardzo się przydaje. W leśnej gęstwinie nieraz łatwo przeoczyć co użyteczniejsze rośliny.

Zobacz również: Assassin’s Creed Mirage – recenzja gry. Tysiące twarzy, setki miraży

Dostrzeżone za pomocą zmysłu Na’vi elementy można także od razu odszukać w poradniku myśliwskim, którym dysponuje nasza postać. Zawarte tam notatki podpowiedzą nam wtedy co-nieco o ich istotnych cechach. Są jadalne, trujące, a może wrogo nastawione? Można podejść czy lepiej trzymać się z daleka? Jakie są ich mocne i słabe punkty? Na co zwrócić uwagę przy polowaniu na nie? Wszystko to i wiele innych informacji mamy cały czas na wyciągnięcie ręki – ale jeśli nie chcemy ich czytać, a zamiast tego wolimy przekonać się sami, to też żaden problem, nie jest to przymusowe.

Fot. zrzut z gry

Co zaś się tyczy innych mechanik, Avatar: Frontiers of Pandora to swoista mieszanka deko zmodyfikowanych patentów z różnych serii Ubisoftu. Gra jest intuicyjna, a strzelanie jak zwykle przyjemne – niezależnie od tego, po jaką broń sięgniesz. Masz ochotę pomykać z łukiem jak prawdziwy współplemieniec? Proszę bardzo, masz nawet kilka rodzajów do wyboru. Ale jeśli bardziej kręcą cię bronie palne, to też żaden problem – starczy zgarnąć jakiś karabin od ZPZ. W takim wypadku trzeba jednak pamiętać, by od czasu do czasu rozwalić jakiegoś mecha i okraść go z amunicji. Strzały można sobie samemu wytworzyć, ale śrutu, siłą rzeczy, już nie bardzo.

Zobacz również: Synced – recenzja gry. Przyszłość = apokalipsa

Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że Avatar: Frontiers of Pandora to przyjemna produkcja. Może nie must-play tego roku, ale jako luźna rozrywka – zwłaszcza dla fanów Avatara – nada się świetnie. Pandora w wykonaniu Ubisoftu wygląda fenomenalnie; aż chce się ją zwiedzać, nawet mimo że sama fabuła gry nie porywa. A czy przyjmie się równie dobrze co druga część filmu? Cóż, nic pewnego, ale ma na to pewną szansę. O ile zainteresowani nie posłuchają samozwańczych pro graczy wypowiadających się bez znajomości tematu, rzecz jasna.


https://buycoffee.to/popkulturowcy
Postaw nam kawę wpisując link: https://buycoffee.to/popkulturowcy
lub klikając w grafikę

Powyższa recenzja powstała we współpracy z firmą Ubisoft.
Grafika główna: materiały promocyjne (Ubisoft)

Plusy

  • Śliczne krajobrazy
  • Przyjemna rozgrywka

Ocena

7 / 10

Minusy

  • Mało wciągająca fabuła
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze