Ripley – recenzja serialu. Hipnotyzujący ukłon dla klasycznego suspensu

Od dzisiaj na Netflixie możecie obejrzeć ośmioodcinkowy psychologiczny thriller w reżyserii Stevena Zailliana. Klimatyczna muzyka, cieszące zmysły zdjęcia architektury włoskiej, malarstwo, intrygi i morderstwa. A do tego niebanalny montaż oraz oszołamiająco dobra kreacja Andrew Scotta czego chcieć więcej? 

Tykanie zegara. Na ekranie pojawia się rzymska jedynka. Kiedy blaknie, w jej miejscu pojawia się staroświecka tarcza zegarowa z ornamentami. Słyszymy dzwony. Do tykania pojedynczego zegara dołączają kolejne. Rozbrzmiewają większe dzwony. Widzimy posągi aniołów i fragmenty architektury. Rzym 1961. Na podłodze leży człowiek. Kadr pokazuje tylko jego nogi. Druga osoba wkłada buty. Dołączamy do niej na schodach. Ripley w kapeluszu i długim płaszczu powoli taszczy drugiego człowieka w dół schodów. Towarzyszą temu głośne tąpnięcia głowy delikwenta o każdy kolejny schodek. Wszystko obserwuje długowłosy, duży kot. Tak rozpoczyna się psychologiczny thriller Stevena Zailliana, który dzisiaj ma swoją premierę na Netflixie. Od pierwszych minut wciąga widza w monochromatyczny tajemniczy świat, przywodzący na myśl kino kryminalne lat 60 ubiegłego wieku. 


Kim jest tytułowy Ripley?


Ripley, jak dowiadujemy się już na początku pierwszego odcinka, jest typem spod ciemnej gwiazdy, który żyje z fałszerstwa i oszustw. Bazując jedynie na serialu, nie wiele jesteśmy w stanie powiedzieć o jego przeszłości. Widzimy, że jest samotny i paranoiczny, że para się fałszerstwem i oszukiwaniem ludzi, ale dlaczego to robi? Skąd pochodzi? Kim tak naprawdę jest? Tego nie wiemy. Ripley nie należy do rodzaju ludzi, których darzy się sympatią. Tyle jesteśmy w stanie wywnioskować po pierwszych kilkunastu minutach pierwszego odcinka. A jednak jako protagonista wzbudza nie tylko nasze żywe zainteresowanie, ale i inne, o wiele bardziej zaskakujące emocje.

Jeszcze zanim zaczęłam oglądać serial, przeczytałam gdzieś, że mimo okropnych czynów tego antybohatera, podążamy za nim z nadzieją, że nie zostanie złapany. Co więcej, aktywnie mu kibicujemy. Ta opinia, choć podzielana przez wielu, mnie wydała się zaskakująca. Oglądając pierwszy odcinek nie dowierzałam tym słowom. Lecz kiedy już po seansie przeczytałam słowa Andrew Scotta, który wyraził podobny sentyment, całkowicie się z nim zgodziłam. Aktor, podobnie jak wierni fani powieści Patricii Highsmhith, której adaptacją jest netflixowa produkcja, uważa, że Ripley to nie jest zwykły złoczyńca. Scott twierdzi że w odróżnieniu od Moriarty’ego z Sherlocka BBC, w którego wcielił się wiele lat temu, Ripley zasługuje na naszą empatię, a nawet współczucie.

O Ripleyu powstało pięć książek i trzy filmy. Ta postać zapewne wielu już będzie znana, ale dla mnie ten serial był pierwszym zetknięciem z nią. Udało mu się na tyle mnie nią zainteresować, iż z chęcią sięgnę po powieści Highsmith i obejrzę pozostałe produkcje. Szczególnie, że reżyser serialu, Steven Zaillian, w wywiadach przyznawał się do wybrania tej formy ekranizacji po to, by móc jak najwierniej oddać oryginał. 

Zobacz również: Najlepsze seriale 2024 roku

Kadr z serialu: Ripley, Marge i Dickie
Fot. materiały promocyjne Netflix

Ripley malarska podróż do Włoch i świata kryminałów rodem z lat 60


Zaillian postanowił przedstawić nam czarnobiałą ekranizację losów Ripleya, gdyż, jak sam powiedział, zainspirowały go do tego okładki wydania książek o Ripleyu, które leżały na jego biurku. Pisząc scenariusz, cały czas miał w głowie ten obraz. Uznał, że czerń i biel idealnie pasują do tej historii, a do tego są przepiękne. Brak kolorów stawia wszystko, co widzimy na ekranie, w większym kontraście i potęguje wrażenie pewnej sterylności oraz chłodu obrazu. Mimo że większość akcji toczy się w słonecznej Italii, obraz atakuje nas swoją surowością. Genialnie wpisuje się  to też w atmosferę klasycznego kryminału i delikatnie przywodzi to na myśl kino noir z jego silnymi kontrastami, grą cieni oraz obrazami nocnego miasta, skąpanego w świetle latarni ulicznych.

Zabawa światłem ma dla tej historii tak samo duże znaczenie jak dla malarstwa Caravaggio. Obrazy tego artysty są tu kilkukrotnie wspominane, a nawet studiowane przez naszego antybohatera. W sztuce Chiaroscuro to użycie silnych kontrastów pomiędzy światłem i cieniem, tak by wpłynęły na całość kompozycji. Jest to zabieg, który zobaczymy nie tylko w dziełach Caravaggio, ale też w licznych kadrach i ujęciach w samym serialu. 

Czerń i biel to nie jedyne kontrasty, jakie znajdziecie w najnowszej ekranizacji książek Patricii Highsmith. Wąskie uliczki oraz ciasne kadry zestawiane są z dalekimi ujęciami, pokazującymi lwią część architektury wraz z krajobrazami otaczającymi bohaterów. Te pierwsze wzmagają wrażenie zamknięcia, związują nas zupełnie jak intryga, pleciona przez głównego bohatera. A współistniejące z nimi szerokie ujęcia wysokich murów i budownictwa Włoskiego, uwidaczniają maluczkość naszych postaci. 

Zobacz również: Jenny Finn; recenzja komiksu. Lovecraft od ojca Hellboya

Kadr z serialu Ripley
Fot. materiały promocyjne Netflix

Całości dopełnia to, że jako widzowie wielokrotnie spoglądamy na naszych bohaterów i toczącą się akcję (podobnie jak tytułowy Ripley) zza rogu, przez drzwi albo zza kolumn, z oddali lub pod kątem, jakby z ukrycia. Ripley obserwuje otaczający go świat uważnym okiem, wręcz paranoicznie przyglądając się ludziom przez okna metra i odbicia szyb. Tworzy to uczucie paranoi, które jest dodatkowo podżegane przez… ciszę. Kiedy natomiast ta cisza zostaje przerwana, widz może poczuć się trochę jak uczestnik zdarzeń; jakby ktoś go zdzielił obuchem. Uderzenie głową o tył zagłówka krzesła, czy nawet szurnięcie butami o podłogę, rozbrzmiewa niczym wystrzał z karabinu. W tej ciszy, przerywanej jedynie tajemniczą, zagęszczającą atmosferę muzyką, przemoc, nawet jeśli spodziewana, uderza w widza swoją gwałtownością i brutalnością. 

Oglądając Ripleya, bardzo szybko dostrzeżemy, że cisza występuje w roli niemalże pełnoprawnego aktora. Wiele emocji i myśli jest tu wyrażanych jedynie za pomocą spojrzeń oraz mimiki twarzy odtwórców ról. Nie tylko tych pierwszo, ale również drugo, a nawet trzecioplanowych. Postaci spoglądają na Ripleya, obserwują go, rzucają mu pełne podejrzeń spojrzenia, a Ripley odpowiada na nie, również niewerbalnie. Na przód wysuwa się tutaj imponująca gra aktorska całej obsady. Mikroekspresje, długie spojrzenia, półuśmiechy, niemalże niedostrzegalne drgnięcia nerwów twarzy aktorów sprawiają wrażenie, jakby postacie wiedziały więcej, niż nam się zdaje. A przynajmniej domyślały się, że nasz bohater coś kombinuje. Jest to genialne, w swej prostocie, rozwiązanie, gdyż napędza w oglądającej osobie poczucie, że Ripley jest na granicy bycia złapanym. Nawet jeśli my jako widz nie wiemy, co takiego właściwie knuje. 

Zobacz również: Orphan Black: Echa – przedpremierowa recenzja odc. 1–2

Andrew Scott jako Ripley
Fot. materiały promocyjne Netflix

Andrew Scottt jako psychopatyczny Ripley


Kiedy przeczytałam, że w rolę tego socjopatycznego oszusta wcieli się Andrew Scott, moje myśli od razu pobiegły w kierunku wspomnianego wyżej Moriarty’ego. Rola Ripleya jest jednak o wiele bardziej skomplikowana. Tak jak powiedział sam aktor, nie powinno się go zestawiać z tym klasycznym złoczyńcą. W sposobie, w jaki Scott gra, widać bardzo dobrze, że nie chciał zaprezentować widzowi jednowymiarowego czarnego charakteru. Pragnął, żebyśmy dostrzegli w tej postaci coś więcej i niechybnie mu się to udało. Jego charyzmatyczny występ w Ripleyu na długo zapadnie mi w pamięci. Scott oczarowuje swoimi mikroekspresjami, półuśmiechami i przemyślanymi, idealnie wyważonymi ruchami. Jest coś takiego, w samych jego spojrzeniach, co sprawia, że od pierwszych minut jesteśmy zafascynowani tym, co ma nam do powiedzenia lub pokazania.

Oglądając Scotta, ma się wrażenie, że podszedł do tego antybohatera z dużą dozą zrozumienia i empatii. Śmiem twierdzić, że nie ma osoby, która zagrałaby to lepiej. Obsada, ze Scottem na czele, zasługuje na owacje na stojąco samymi oczami wyrażali tak wiele, że nie sposób było oderwać od nich wzroku. Ta genialna gra aktorska sprawiła nawet, że nie dostrzegłam jednego małego problemu fabularnego, dopóki później nie przemyślałam historii jeszcze raz. Jako jednak, że bawiłam się podczas tego seansu niesamowicie dobrze, pozwolę sobie założyć, że był to zabieg specjalny. Być może nawet prosto z książki. 

Podsumowując, gra, którą prowadzi Ripley, nie jest bez wad, i to czyni ten seans jeszcze bardziej intrygującym. Serial utrzymuje w napięciu do ostatnich minut, zaskakując zwrotami akcji oraz decyzjami bohaterów. A przy tym cieszy zmysły nietypowymi ujęciami, grą świateł, montażem i muzyką, która nadaje tempa oraz napięcia we właściwych momentach. Osobiście nie polecałabym oglądać go za jednym razem, a rozłożyć sobie oglądanie go na kilka dni, by móc porządnie nacieszyć się tym dziełem. 

Andrew Scott jako Tom Ripley, Plakat
Fot. materiały promocyjne. Andrew Scott jako Tom Ripley

Plusy

  • Estetyka serialu: czerń i biel, muzyka, piękne kadry, gra światłem i cieniami
  • Genialna gra aktorska, dla której słowa są zbędne
  • Fabuła trzyma w napięciu do ostatnich minut

Ocena

9.5 / 10

Minusy

Monika Wójtowicz

Fanka klasycznego kina grozy, musicali i dramatów psychologicznych. Uwielbia superbohaterów, Doktora Who i fikcyjnych seryjnych morderców. W wolnych chwilach zaczytuje się we wszystkim, co wpadnie jej w ręce, tańczy Pole Dance, gra na gitarze i spaceruje z ukochanym psiakiem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze