Wojownicze Żółwie Ninja: Ostatni Ronin – recenzja komiksu. Jeden za wszystkich…

Wojna klanów Hamato i Stopy trwa już stanowczo zbyt długo. Czas nareszcie ją zakończyć.

Przyszłość Nowego Jorku, wysoce stechnicyzowanego pola bitwy kontrolowanego przez Klan Stopy i ich cybernetycznych żołnierzy, maluje się w mrocznych barwach. Z jałowych pustkowi okalających miejskie mury, z misją skazaną na niepowodzenie, zakrada się jedyny żyjący jeszcze Żółw – Ostatni Ronin. Chce raz na zawsze położyć kres rodzinnej waśni. Uzbrojony we wspomnienia o tych, których zostawił za sobą, połączy siły z nowymi i starymi sojusznikami, by odzyskać kanały… lub zginąć.

Ostatni Ronin to największy komiksowy hit ostatnich lat. I tryumfalny powrót twórców jednej z najbardziej rozpoznawalnych serii współczesnej popkultury. Kevin Eastman i Peter Laird stworzyli dzieło poważne, zaskakujące, dynamiczne i emocjonujące. Żółwie jakich dotąd nie znaliście.

– opis wydawcy

Zobacz również: Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany Chaos – recenzja filmu. Cowabunga!

TMNT: Ostatni Ronin to jeden z mroczniejszych komiksów z tej franczyzy, jakie wyszły spod pióra Easta i Lairda. No, a przynajmniej tak słyszałam – sama bowiem czytałam tylko część oryginalnych zeszytów z ubiegłego wieku, które mroczne nie były ani trochę (dobre moim zdaniem zresztą też nieszczególnie). Tomy wydawane przez Mirage skutecznie odstraszyły mnie od komiksów z żółwiami na długi, długi czas; tak naprawdę to aż do teraz, kiedy to, zwabiona zapowiedziami z okładki, sięgnęłam po Ostatniego Ronina. On zaś, na szczęście, w przeciwieństwie do poprzedników mnie nie zawiódł. Obiecano mi ponurą, poważną historię, w którą trudno się nie zaangażować – i rzeczywiście, to właśnie dostałam. Wreszcie.

Fot. materiały prasowe (Nagle Comics)

W tym komiksie mamy do czynienia z bohaterami znacznie starszymi, dojrzalszymi niż zwykle. Ostatniemu żywemu żółwiowi oraz jego kompanom bardzo daleko już do lat nastoletnich. Upływ czasu doskonale widać również po samym Nowym Jorku – Eastman i Laird poszli tutaj w mój ulubiony setting, postapo łamane tu i ówdzie na cyberpunka. Jeśli ktoś zna zaś zasady ostatniego z wymienionych, to zapewne domyśla się już, iż nie ma co liczyć na full happy ending. Całą opowieść – dobrą, choć pod koniec trochę za mocno idącą w superhero – wieńczy satysfakcjonujące, choć dość przykre domknięcie. Nie powiem, trochę mi się przy nim oczy zaszkliły.

Zobacz również: Void Rivals – recenzja komiksu. Gdzie ja to widziałem?…

Główna linia fabularna jest dość prosta i z grubsza do przewidzenia, kiedy już złapie się główne motywy, dlatego wolę Wam za dużo nie zdradzać. Zamiast tego polecam sprawdzić samemu – tak jak wspominałam na początku, mimo dwóch wcześniej wymienionych cech komiks wciąż dostarcza sporo emocji i rozrywki, które warto przeżyć samemu. Szczególnie wkręcić się tu mogą fani serii oraz osoby, które przynajmniej z grubsza wiedzą, co jest pięć w tej franczyzie. Co jednak z nowym narybkiem w takim razie, zapytacie? No więc, moim zdaniem może się on tutaj poczuć nieco nieswojo. Ostatni Ronin nie wyjaśnia, skąd wzięli się mutanci, kim są Casey Jones, April O’Neil ani skąd w ogóle ta wojna między klanami Stopy i Hamato. Komiks niejako zakłada, iż czytelnik już to wie. A jak nie – cóż, jego problem.

Fot. materiały prasowe (Nagle Comics)

Oprócz jegomościów znanych już z poprzednich serii mamy tu jednak też trochę nowych bohaterów – głównie potomstwa tychże postaci. Tak oto Ostatni Ronin wprowadza nam na przykład Casey Marie Jones, córkę April i Casey’ego Jonesa. Dziewuszka to typowa zbuntowana małolata, dość przypominająca z charakteru swojego ojca. Od czasu do czasu bywała odrobinę męcząca, może wręcz zalatująca Mary Sue, aczkolwiek, w ostatecznym rozrachunku, lubialna. Widać, że serce ma po właściwej stronie, natomiast jej relacja z matką wypada od czasu do czasu wręcz całkiem rozczulająco. Casey Marie ma swoje przywary, aczkolwiek koniec końców odczuwam do niej pewną sympatię.

Zobacz również: Zakończeniem jest śmierć – recenzja komiksu. Nie zaskakuje

Tego samego zupełnie nie można za to powiedzieć o głównym antagoniście, Oroku Hiroto. Syn Karai, a wnuk Sakiego to krnąbrny dupek z kompleksem Boga. Teoretycznie jego osobowość ma uzasadnienie w jego przeszłości; w praktyce – zupełnie mnie to nie obchodzi, a to pretekstowe, nakreślone dwoma zdaniami backstory to za mało, bym widziała w nim cokolwiek więcej niż dwuwymiarowego złola. Trochę szkoda, że tego nie rozwinięto, jednak z drugiej strony, czy ta historia tak naprawdę tego potrzebowała? Myślę, iż nie. Mieliśmy nienawidzić Hiroto tak samo jak nienawidzą go główni bohaterowie – i właśnie tak się dzieje. Rozpisywanie mu tragicznej przeszłości mogłoby skłonić co poniektórych do współczucia mu, a zupełnie nie o to w tym wszystkim chodzi.

Fot. materiały prasowe (Nagle Comics)

Podobnie dwojaką opinię mam o samym świecie przedstawionym. Taka postapo-cyberpunkowa wersja Nowego Jorku zwyczajnie mnie jara i bardzo chciałabym zobaczyć jej jak najwięcej. Tymczasem jednak niemal cały czas oglądam dwie te same lokacje: kryjówkę w kanałach i wieżę klanu Stopy. Z jednej strony frustruje mnie ten brak różnorodności. Z drugiej – skoro żaden etap historii tego nie potrzebował, to po co autorzy mieliby mi robić oprowadzanie po mieście? Odnoszę wrażenie, iż w tym komiksie wszystko jest wyprofilowane tak, by było tego dokładnie tyle, ile było niezbędne. Można chcieć więcej i jest to całkiem uzasadnione, ale jednocześnie nie ma też podstaw, żeby się oburzać, że czegoś dostajemy za mało.

Zobacz również: Thunderbolts – recenzja komiksu

Zanim przejdę do podsumowania, przejrzyjmy jeszcze szybko kwestie techniczne – tłumaczenie oraz szatę graficzną. Z tym pierwszym w sumie nie mam większych problemów. Niektóre pseudo-młodzieżowe zwroty nieco zgrzytają, ale na ogół czytało mi się naprawdę dobrze. Co zaś się tyczy ilustracji: kreska wypada w porządku, taka, powiedzmy, mocna szóstka, może siódemka. Nic odkrywczego, ale estetyczna. Nieco bardziej podobały mi się natomiast kolory, szczególnie te w panoramach miasta. Ciekawym zabiegiem było także dodanie kilku stron z retrospekcjami narysowanych innym stylem niż reszta – chociaż cieszę się też, że nie było ich dużo, bo po pewnym czasie mogłyby się zrobić dość męczące dla oka (jeśli chodzi o te czarno-białe, rzecz jasna, pozostałych to nie dotyczy).

Kończąc już powoli tę recenzję: Ostatni Ronin to ciekawa historia zauważalnie kontrastująca klimatem z resztą żółwiowej franczyzy. Zapowiedzi z opisu na okładce w gruncie rzeczy uważam za prawdziwe. Było dość mrocznie, było emocjonująco, dynamiki również odmówić nie można. Po pierwszej serii komiksów z żółwiami od wydawnictwa Mirage, od której to zupełnie się odbiłam, Ostatni Ronin był naprawdę przyjemnym powrotem do tej formy przekazu. Jeśli więc znasz mniej-więcej uniwersum, serdecznie polecam poń sięgnąć. Komiks nie jest długi, a może zapewnić sporo rozrywki.


Wojownicze Żółwie Ninja: Ostatni Ronin okładka

Autor: Kevin Eastman, Peter Laird
Okładka: Esau i Isaas Escorza, Luis Antonio Delgado
Wydawca: Nagle! Comics
Premiera: 9 września 2024 r.
Oprawa: e-book
Stron: 226
Cena katalogowa: 129,90 zł


Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z wydawnictwem Nagle! Comics. Dziękujemy!
Fot. główna: materiały prasowe – kolaż (Nagle Comics)

Plusy

  • Interesująca fabuła
  • Mroczniejszy, poważniejszy klimat niż zazwyczaj w tej franczyzie
  • Ciekawy świat przedstawiony w ładnych kolorach

Ocena

8 / 10

Minusy

  • Nieco przewidywalny
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze