Emio – The Smiling Man: Famicom Detective Club to przygodowa gra detektywistyczna wydana na konsolę Nintendo Switch. Tytuł nie ma lokalizacji na język polski, ale użyty w nim angielski jest bardzo prosty. W grze wcielamy się w prywatnego detektywa, który pracuje nad brutalnym morderstwem ucznia z liceum. Ofiara została znaleziona z papierową torbą na głowie, na której narysowano uśmiechniętą twarz. Sprawa łączy się z serią niewyjaśnionych zabójstw sprzed 18 lat. Na tym etapie brzmi to nawet interesująco, ale czy tak pozostaje do końca rozgrywki?
Emio – The Smiling Man to gra, w której fabuła rozkręca się bardzo powoli. Na początku nie wydaje się to problemem, szybko jendak zaczyna nużyć. Mechanika jest bardzo prosta, co z jednej strony jest plusem, a z drugiej sprawia, że tytuł wydaje się wręcz banalny do przejścia i właśnie taki jest.
Zobacz również: Bloodhound – recenzja gry. Robota wykonana tak na 30%
Fabuła jest liniowa, możemy doprowadzić tylko do jednego zakończenia i absolutnie nie da się pogubić w śledztwie. Gra zwyczajnie nie puści nas dalej, dopóki nie przeklikamy wszystkich opcji dialogowych i nie dowiemy się tego, czego musimy się dowiedzieć. Przyznaję, że był to spory zawód. Podchodziłam do tytułu z ekscytacją i obawą, czy uda mi się złapać mordercę. Po kilku rozdziałach miałam już pewność, że jeżeli takie były założenia scenariusza, to na pewno tak.
Niestety nie jest to największy minus tego tytułu. O ile rozumiem zamysł twórców, którzy, najwidoczniej, po prostu chcieli opowiedzieć interaktywną historię, o tyle z oburzeniem chciałam zaznaczyć, że można to było zrobić dużo ciekawiej. Emio – The Smiling Man, jeżeli akurat mnie czymś nie irytował, to był zwyczajnie nudny. Ciekawsze fragmenty mogę dosłownie policzyć na palcach jednej ręki, a i one podnosiły poziom mojego zainteresowania na maksymalnie pięć sekund.
Gameplay polega w zasadzie tylko i wyłącznie na prowadzeniu dialogu. W dodatku proces jest żmudny i nieciekawy. Klikamy x razy tę samą opcję dialogową (nawet nie konkretne pytanie) do momentu, aż postać nie będzie miała nic nowego do powiedzenia. Później trzeba pomyśleć albo się na coś popatrzeć. Dopiero wtedy nasz rozmówca przypomina sobie, że w sumie to ma do powiedzenia na ten temat coś jeszcze. I tak w każdym jednym dialogu. Do tego połowa z nich kończy się tak, że jak już zbieramy się do opuszczenia lokacji, to osoba, z którą rozmawialiśmy, ponownie doznaje olśnienia. To było nawet ciekawe za pierwszym razem, ale nie za piętnastym.
Muszę przyznać, że twórcom Emio udało się doprowadzić do ciekawej zależności. Jak gra nie była akurat nudna, to zaczynała być denerwująca. Czasem nawet jedno i drugie. Bohaterowie, z którymi najczęściej wchodziliśmy w interakcję, zostali fatalnie napisani. W dodatku większość czasu nie potrafili nawet zachować się adekwatnie do sytuacji. Nie wspominając już o tym, że kilkukrotnie gdy jakaś postać, która potencjalnie mogła mieć kluczowe informacje, chciała się z nami spotkać, to w pierwszej połowie rozmowy wychodziło na to, że ona w sumie nic nie wie. Wielokrotnie załamałam się nad takimi rozwiązaniami fabularnymi podczas przechodzenia tytułu. To naprawdę był cud, że naszemu bohaterowi udało się dotrzeć do jakichkolwiek informacji i jakkolwiek popchnąć śledztwo do przodu.
Zobacz również: Black Myth: Wukong – recenzja gry. Gdy się małpa spieszy, to się Budda cieszy
Właśnie. Śledztwo. Jesteśmy prywatnym detektywem. Pracujemy w Utsugi Detective Agency razem z Ayumi Tachibana, a naszym szefem jest Shunsuke Utsugi. O pomoc w śledztwie poprosiła nas policja i to na ich zlecenie próbujemy rozwiązać zagadkę morderstwa. Miałam nadzieję, że współpraca będzie polegała na wymianie informacji, no ale nie. Dostajemy jakieś ochłapy. Owszem, z początku dzielą się z nami najważniejszymi rzeczami, ale potem podczas rozmów z funkcjonariuszami odbijamy się od ściany. Nie wiem, ile razy przeczytałam: sorry, wiesz, że nie mogę zdradzać szczegółów śledztwa. Aż cisnęło mi się na usta: ale to wy prosiliście o pomoc!
Jedną z nielicznych ciekawych rzeczy w tej grze było to, że podczas dochodzenia czasem wcielaliśmy się również w Ayumi, która razem z nami pracowała w Utsugi Detective Agency. Niestety interfejs oraz jej możliwości wyglądały identycznie, więc gameplay w ogóle się nie zmieniał.
Przez chwilę myślałam, że będziemy przechodzić fabułę również jako nasz szef, ale nie. W zasadzie to możemy o nim zapomnieć. Utsugi znika na początku historii szukać informacji o miejskiej legendzie. No przydatne bardzo. Świetny przełożony, przyznaję. On się szlajał po wioskach, rozmawiając ze starszymi ludźmi, a dwójka jego zaledwie 19-letnich pracowników szukała mordercy. Logiczne.
A skoro jesteśmy w temacie logiki. Jak na grę detektywistyczną mam wrażenie, że ta kulała dość często. W dodatku im dalej, tym gorzej, w ostatnich rozdziałach już niemal każda decyzja naszego bohatera (i niestety nie tylko jego) wydawała mi się zwyczajnie głupia.
Zobacz również: PAYDAY 3: Houston Breakout – recenzja DLC. Houston, mamy problem
Emio – The Smiling Man nie zawiera zbyt wielu momentów, w których możemy podejmować decyzje. Co gorsza, gdy już się pojawiają, okazuje się, że nie mają one żadnego znaczenia, co wielokrotnie sprawdzałam. Dialogi są napisane tak, że nie rozumiem, po co w ogóle dawano nam taką opcję. To już w darmowych grach mobilnych często ma się większą kontrolę nad przebiegiem wydarzeń, a nawet jeżeli się jej nie ma, to gra chociaż udaje, że przeszkodziła nam w tym siła wyższa. Jak to wygląda w Emio? Mamy do wyboru opcję A lub B, decydujemy się na B, która nie jest zgodna ze scenariuszem, więc bohater po prostu uznaje, że i tak wybiera A.
Historia nie wciąga, bywa wręcz nudna, uważam jednak, że to w głównej mierze wina formy przekazu. Chyba jedyny plus jest taki, że nie domyśliłam się na samym początku, kto jest zabójcą, bo po poziomie, jaki reprezentowała sobą gra, obawiałam się, że mogę mieć rację. Także plus za zwrot akcji i minus za to, że sposób, w jaki ostatecznie dowiadujemy się prawdy jest wręcz absurdalny. W dodatku chyba jedyna rozmowa, przez którą faktycznie chętnie bym się przeklikała, w ogóle się nie pojawiła. Dostaliśmy tylko liścik z wyjaśnieniami, ale może powinnam się cieszyć, że w ten sposób nie przeciągnięto tej fabuły jeszcze bardziej.
Na koniec warto wspomnieć jeszcze o oprawie graficznej, oczywiście w stylu anime. Przyznaję, że była całkiem przyjemna dla oka. Nie została więc kolejnym minusem serii, chociaż jak na grę o morderstwie, całość utrzymano w zaskakująco jasnej kolorystyce. Do tego sielankowa wręcz muzyka, która niemal w żaden sposób nie budowała napięcia, a już na pewno nie zapadała w pamięć. Tak więc, jeżeli chodzi o oprawę dźwiękową, to tylko japoński dubbing był naprawdę dobrze zrobiony. Niestety trudno było się nim cieszyć, bo same dialogi były już fatalnie napisane.
Podsumowując. Gra Emio – The Smiling Man: Famicom Detective Club jest kiepska, żeby nie powiedzieć zła. Nie wciąga i poza kilkoma ulotnymi momentami nie trzyma napięcia. Nie jest zwyczajnie warta całego tego czasu, jaki trzeba poświęcić, aby ją przejść. Poza tym, skoro nie da się w żaden sposób doprowadzić do innego zakończenia, to można po prostu przeczytać streszczenie fabuły. Przyznam z żalem, że niewiele by się na tym straciło.
Powyższa recenzja powstała w ramach współpracy z firmą Nintendo. Dziękujemy!
Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne (Nintendo)