Lars von Trier od lat jest moim ulubionym reżyserem, a Przełamując fale zajmuje specjalne miejsce w moim sercu jako jeden z najważniejszych filmów, jaki kiedykolwiek widziałam. Nic dziwnego, że premiera spektaklu w Teatrze Powszechnym w reżyserii Ewy Platt wzbudziła we mnie nie lada emocje. Punktem odniesienia była właśnie produkcja duńskiego artysty.
Przełamując fale miało swoją premierę w 1996 roku na Festiwalu Filmowym w Cannes. Film został doceniony zarówno przez widzów, jak i krytyków. Uhonorowany Złotą Palmą stał się drzwiami rozwoju kariery Larsa von Triera. Historia Bess, kobiety chorej psychicznie, ale nad wyraz dobrej i wiernej swojemu sparaliżowanemu mężowi Janowi, wstrząsnęła kinematografią. Duńczyk, w typowy dla siebie sposób, nie stronił od tematów trudnych, niewygodnych, często zahaczając o wulgaryzm i kontrowersję. Jednak oglądając film, nie dało się nie polubić biednej i naiwnej Bess, nie współczuć jej i nie przejąć się jej losem. Kobieta stała się tragiczną świętą, która w imię miłości była w stanie poświęcić wszystko. W dodatku na przekór wszystkim.
Zobacz również: Dzikie palmy – recenzja spektaklu
Znając wybuchowy charakter Larsa von Triera oraz jego zamiłowanie do kontrowersji przeżyłam niemały szok, oglądając spektakl Przełamując fale. Ewa Platt zdawała się niezbyt usatysfakcjonowana filmowym pierwowzorem i dodała do swojego przedstawienia dużo więcej kontrowersji. Czy było to potrzebne? Moim zdaniem całkowicie nie. Ponadczasowa historia o chorobie, poświęceniu oraz życiu w społeczności zamieniła się w dziwną karykaturę, której głównym zadaniem było po prostu szokować. Już na samym początku scena seksu między Bess a Janem ciągnie się w nieskończoność. Aktorzy przyjmują coraz to wymyślniejsze pozy w coraz to nowych miejscach. Arkadiusz Brykalski – w roli Jana – świeci swoimi pośladkami z każdej strony, co rusz opuszczając spodnie, aby cały czas były widoczne.
Seks jest tylko jednym z przykładów, w którym reżyserka popłynęła trochę za bardzo. O ile jestem w stanie zrozumieć scenę, w której lekarz (w tej roli Grzegorz Falkowski) rozbiera Jana, aby móc założyć mu pampersa, to jednak ponowne ściąganie pieluchy przez Dodo (Natalia Lange) jest już niepotrzebnym zabiegiem. Tym bardziej, że na samym rozebraniu się nie kończy. Kobieta podpuszcza bowiem mężczyznę i naśmiewa się z jego nieudolności, żeby finalnie móc złapać jego penisa, rzucając przy okazji: “siusiu, siusiu”. Pomijam fakt, jak bardzo ta scena musiała być niezręczna dla aktorów. Ja, jako widzka, czułam się oszukania, ponieważ filmowa adaptacja nie miała w sobie tak żenujących ekscesów, a ściskanie penisa nie wniosło do spektaklu nic poza kolejną kontrowersją.
Zobacz również: Rosemary – recenzja spektaklu
Oglądając spektakl Przełamując fale, nie da się nie odnieść do pierwowzoru. W filmowej wersji jedną z najmocniejszych scen była dla mnie ta w autobusie. Bess, starając się ratować Jana (co ubzdurała sobie w chorej głowie), zajmuje miejsce w pojeździe obok starszego mężczyzny. W ciszy wkłada mu rękę w spodnie i masturbuje go. Po wszystkim wybiega z autobusu i wymiotuje. Jest to jeden z najmocniejszych fragmentów filmu, pozbawiony dialogu, obrzydliwy, ale bardzo dobry w swoim przekazie. Bess została złamana. W wersji teatralnej zostało to zamienione na dziwny monolog Bess (Klara Bielawka), który jest po prostu nijaki. Historia, którą opowiada, jest bez emocji, a jedyne co z niej zapamiętałam to sok Fortuna, o którym aktorka kilkukrotnie wspomina.
Problematyczne okazały się również rozmowy Bess z Bogiem. W filmie Emily Watson, wcielająca się w rolę głównej bohaterki, przesadnie zmienia głos, kiedy naśladuje Stwórcę. Z kolei w spektaklu Klara Bielawka niezbyt sobie poradziła ze zmianą intonacji, co początkowo skonsternowało wielu widzów. Dopiero wiele scen później zorientowali się, że to rozmowa między kobietą a Bogiem. Przełamując fale Ewy Platt stało się zlepką scen z filmu, która nie wszystkich usatysfakcjonowała. Byłam na spektaklu z moją przyjaciółką, która pierwowzoru nie oglądała, i przyznała, że ma wrażenie, że coś jej ucieka albo otrzymała niepełny produkt. A szkoda, bo można było spokojnie przerobić scenariusz tak, aby każdy widz był usatysfakcjonowany, a znający film zarejestrowali tylko małe smaczki.
Zobacz również: Kto chce być Żydem? – recenzja spektaklu
Scenografia miała w sobie dużo z klimatu Larsa von Triera, ale spektaklowi zabrakło napięcia i emocji. Zamiast zmuszać do przemyśleń, po prostu obrzydzał. Jedynym aspektem, który wpływał na klimat, była muzyka. Jednak tutaj pojawił się efekt slashera – nagłe głośne dźwięki sprawiające, że publiczność podskakuje na swoich siedzeniach. Przełamując fale jest przedstawieniem słabym, miałkim, bazującym na oryginale, do którego nie jest w stanie dosięgnąć. Opiera się przede wszystkim na szokowaniu i kontrowersjach. Po zakończeniu spojrzałam tylko z bólem na moją przyjaciółkę i cicho wyszeptałam: “Jezu, po co to było?”. A szkoda, bo mógł to być naprawdę dobry spektakl.
Jednak jest jedna postać, która przypadła mi do gustu. Mateusz Łasowski wcielił się bardziej w byt symboliczny niż realną postać. Doskonale pasował jako statysta w wielu scenach, obrzucając scenografię gliną czy oblewając ją piwem. Aktor nigdy nie wychodził ze swojej roli i w swojej dziwności bardzo pasował mi do świata Larsa von Triera. Jednak monolog finałowy – bajka, którą opowiada reszcie – to niestety kolejny element niepotrzebny i nic nie wnoszący. Zresztą jak cały spektakl.
Fot. główna: zdjęcie ze spektaklu Przełamując fale, fot. M. Hueckel