Mickey 17, najnowszy film w reżyserii zdobywcy Oscara Bong Joon-ho, nie przyciągnął zbyt szerokiego grona widzów do kin. Seanse świecą pustkami i, mimo że film miał premierę w polskich kinach 14 marca, dystrybutorzy już ogłosili, że z końcem miesiąca trafi na platformę VOD. Czy ma to przełożenie na to, jak dobry (albo zły) jest ten film?
Na wstępie muszę przyznać, że wybierając się na seans Mickey 17, miałam dosyć wysokie oczekiwania. Wiedziałam już, że film nie poradził sobie zbyt dobrze w box office, ale poprzednie produkcje Bong Joon-ho pozytywnie zaskakiwały formą i fabułą. Czemu tym razem miałoby być inaczej?
Mickey 17 to zabawa gatunkami, łącząca elementy sci-fi, dramatu i czarnej komedii. Główny bohater, Mickey, chcąc jak najszybciej opuścić Ziemię, podejmuje się wyjątkowo parszywej pracy. Film otwiera scena, która dosadnie ukazuje jej „uroki”: Mickey leży w głębokim dole, otoczony lodem i śniegiem, a jego kolega zsuwa się na linie… żeby uratować broń Mickey’ego. Podejście tegoż współpracownika do Mickey’ego podsumowuje zaś sposób, w jaki traktuje go również reszta społeczeństwa. Jest wymienialny – dosłownie. Mickey zajmuje się wszystkimi najbardziej niebezpiecznymi zadaniami podczas kosmicznej wyprawy mającej na celu zasiedlenie innej planety. Najczęściej kończą się one dla niego śmiercią. Ale cóż z tego? Kiedy Mickey umiera, ogromna drukarka wypluwa kolejny egzemplarz wraz ze wszystkimi wspomnieniami mężczyzny, zachowanymi na dysku przypominającym cegłówkę.
Zobacz również: Bogini Partenope – recenzja filmu. Męczący art-house

Na statku kosmicznym z Mickey’m podróżuje sztab naukowców. Towarzyszy im pokaźny oddział żołnierzy, do której zalicza się ukochana Mickey’ego, Nasha. Obecna jest także grupa pilotów, wśród nich przyjaciel Mickey’ego z Ziemi. Wyprawie przewodzi Kenneth Marshall wraz z żoną, Ylfą Marshall. Zarówno reżyser, jak i świetnie obsadzeni aktorzy zadbali o to, by każda postać na ekranie była barwna, intrygująca i charyzmatycznie zagrana. Kenneth Marshall i Ylfa Marshall, w których wcielają się Mark Ruffalo i Toni Collette, to przerysowane, a jednocześnie przerażająco realne postacie. Są odklejonymi od rzeczywistości, zapatrzonymi w siebie wanna-be dyktatorami.
Choć Bong Joon-ho zaprzecza, jakoby Kenneth Marshall miał być parodią amerykańskiego prezydenta Donalda Trumpa, nietrudno znaleźć między nimi podobieństwo. Marshall symbolizuje jednak coś więcej. Jest uosobieniem niebezpiecznych, krótkowzrocznych narwańców, nastawionych wyłącznie na własny zysk. To ludzie, którzy mają władzę i zasoby, pozwalające im kontrolować resztę społeczeństwa. Postać jego żony tylko potęguje ten obraz. Ylfa to socjopatka, której w głowie jedynie idealne sosy i czyste, drogie dywany. Jej obecność wzmacnia absurd i tragiczny komizm sytuacji, w jakiej znaleźli się bohaterowie filmu Mickey 17.
Film śledzi losy Mickey’ego, który w wyniku niefortunnych zdarzeń… nie umiera. Wszyscy na statku uznają go za zmarłego, co prowadzi do zwielokrotnienia – Mickey 17 nie jest już jedynym Mickey’m na świecie. Robert Pattinson, wcielający się we wszystkie iteracje głównego bohatera, w genialny sposób oddaje różnice między kolejnymi kopiami. Jego kreacja jest zdecydowanie najmocniejszym punktem filmu. Pattinson pokazuje widzom cały wachlarz swoich aktorskich umiejętności, a obserwowanie jego wyczynów wynagradza niedociągnięcia fabularne. Zresztą nie tylko on pokazał w tym filmie klasę. Steven Yeun, wcielający się w przebiegłego szczęściarza Timo, czy Naomi Ackie jako Nasha dają równie mocne występy. To jeden z elementów, które sprawiają, że na ten film bardzo miło się patrzy. Drugim jest jego piękno wizualne.
Zobacz również: Klątwa – recenzja filmu. Przekleństwo paszkwila

Mickey 17 to mistrzowsko nakręcona produkcja, która na dwie godziny i siedemnaście minut przenosi widza w kosmiczną podróż. Fakt, że scenografia, kostiumy i efekty specjalne zachwycają, nikogo raczej nie dziwi – zwłaszcza przy produkcji takiego kalibru i z Bong Joon-ho za sterami. To, co dziwi, to scenariusz uginający się pod ciężarem banalnych metafor i żartów, które nie zgłębiają wielu kwestii, jakie porusza film. Choć moralne i filozoficzne aspekty klonowania ludzi są tu obecne, nie eksploruje się ich w sposób, który oddawałby im sprawiedliwość. Podobnie jest z metaforami dotyczącymi kapitalizmu czy niebezpiecznych arogantów u władzy – ich karykatury są wszechobecne, ale ma się wrażenie, że niewiele z nich wynika. Brak pogłębienia licznych tematów poruszanych w filmie odbija się echem na całej fabule, czyniąc ją… miałką.
Dodatkowo chwilami nie byłam pewna, czy to postaci są głupie, czy film zakłada, że widz taki jest i potrzebuje łopatologicznego wyjaśnienia oczywistych elementów. I choć nie można nazwać tej produkcji złą – a jej aspekty wizualne oraz wyśmienite aktorstwo zdecydowanie działają na jej korzyść – to też daleko jej do bycia rewolucyjną czy wybitną.
Zobacz również: Małpa – recenzja filmu. Przypadki chodzą po ludziach

Mickey 17 to dobre sci-fi z elementami czarnej komedii, parodii i dramatu, które niestety nie wykorzystuje całego swojego potencjału. Temat klonowania i wysyłania kogoś bez najmniejszych skrupułów na pewną śmierć, a co za tym idzie – trywialność, z jaką traktowane jest tutaj ludzkie życie, to kwestie godne uwagi. Szczególnie jeśli zestawimy je z realiami współczesnego świata i kierunkiem, w jakim ludzkość zdaje się zmierzać. Jest to przestroga, która jednak została potraktowana na tyle płytko, że zamiast rozmawiać o intrygujących rozwiązaniach scenariuszowych, po wyjściu z kina ubolewałam nad jego brakami.
Być może miałam zbyt wysokie oczekiwania. Być może to, co zostało pokazane, będzie dla wielu wystarczające, by nazwać ten film arcydziełem. Dla mnie jednak w tej narracji czegoś zabrakło.
Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne.