Final Fantasy VII Remake – recenzja najbardziej oczekiwanego remake’u w historii branży gier!

Trudno znaleźć bardziej wychwalaną i gloryfikowaną grę niż Final Fantasy VII. Gra od swojej premiery w 1997 roku zdążyła wyrosnąć na hegemona wszelkich rankingów najlepszych gier w historii, a dla wielu graczy stała się produkcją bardzo bliską sercu. I właśnie z takim ciężarem musiało zmierzyć się Square Enix, zabierając się za tworzenie remake’u tej niezwykłej gry. Czy japońscy twórcy podołali misji niemożliwej? Zapraszam do recenzji Final Fantasy VII Remake.

W ostatnich latach remake’ów/remasterów wychodzi cała masa, ale chyba żaden tytuł nie zbudził takich emocji jak zapowiedź wydania zupełnie nowej wersji Final Fantasy VII. Gra jest prawdziwą perełką nie tylko w katalogu Square Enix, ale też japońskich jRPG i całej branży growej. Bo powiedzmy sobie szczerze – kto nie słyszał o Final Fantasy VII? Nawet jeśli ominęła was odległa już premiera i nigdy nie skusiliście się na ogranie tytułu później, to na pewno dobrze wiecie, że Final Fantasy VII świetną grą jest. Gdy ktoś spyta, który Final najlepszy, w 99% przypadków usłyszycie natychmiastową odpowiedź: część siódma. I nie ważne, czy jesteś fanem japońskich produkcji, czy zatwardziałym entuzjastą zachodnich gier, o FF7 na pewno słyszałeś. I teraz wyobraźcie sobie, że ten tytuł, obrośniętym już wręcz kultem, ma doczekać się remake’a. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, co by się wydarzyło, gdy okazał się klapą…

Zobacz również: DOOM Eternal – recenzja gry. KREW, ROZPIERDUCHA I HEAVY METAL!

Twórcy doskonale zdawali sobie sprawę z ciężaru tytułu i dlatego tak długo musieliśmy czekać na remake. Dodatkowo Square Enix postanowiło dostarczyć nam produkt o wiele bardziej rozbudowany niż pierwotny Final Fantasy VII. Nie jest to więc historia jeden do jednego przeniesiona z oryginału, ale gra rozbudowana o całą masę wątków i inne dodatkowe zawartości. Plany na remake tak się rozrosły, że twórcy postanowili podzielić grę na kilka części. Decyzja mocno kontrowersyjna i spotkała się ze sporym sprzeciwem graczy. Po przejściu całego Final Fantasy VII Remake rozumiem jednak podejście, bo to, co dostaliśmy, to i tak ogromna gra. Gdyby twórcy mieli z podobnym rozmachem stworzyć resztę fabuły, dostalibyśmy prawdziwego kolosa, którego nie udźwignęłyby ani nośniki, ani twórcy, ani też pewnie wielu graczy. No i musielibyśmy pewnie czekać jeszcze z 10 lat, zanim gra ujrzałaby światło dzienne. Także po części jestem w stanie wybaczyć twórcom tę zagrywkę.

Final Fantasy VII Remake to zupełnie inne doświadczenie dla graczy zależnie od tego, czy mieli styczność z oryginałem, czy też nie. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy, bo choć wiele razy chciałem się za tytuł zabrać, to jednak ciągle coś stawało mi na drodze i nie miałem ku temu nigdy okazji. Dlatego też Clouda poznałem właśnie w remake’u (nie licząc cameo w Kingdom Hearts), choć oczywiście jego wizerunek jest mi doskonale znany. Nie mając porównania z oryginałem, siłą rzeczy nie widziałem różnic między tymi grami i może dlatego też tak dobrze się przy remake’u bawiłem.

Zobacz również: Animal Crossing: New Horizons – recenzja gry. Relaksujący tytuł na trudne czasy

Final Fantasy

Zarys fabuły jest pewnie wielu dobrze znany, ale pokrótce go przytoczę. Głównym bohaterem w Final Fantasy VII Remake jest Cloud, Ex-Soldier, czyli elitarny żołnierz służący kiedyś organizacji Shinra, jednak teraz aktywnie z nią walczący. W poszukiwaniu pracy dołącza jako najemnik do ekoterrorystycznej organizacji Avalanche, by pomóc przy akcji zniszczenia jednego z reaktorów Mako – wytwarzających energię elektryczną z życiodajnego źródła Ziemi. Z czasem Cloud poznaje bliżej jej członków: Barreta, Tifę, Jessie, Biggsa oraz Wedge’a. A dalej to już historia, którą trzeba poznać samemu. Jako że nie grałem w oryginał, dla mnie wszystko było tu nowe. Wiem jednak, że dodano dużo nowych wątków, a wielu bohaterów zyskało więcej czasu na rozbudowanie ich historii. Dzięki temu taka Jessie czy Biggs mogli zyskać w naszych oczach i nie byli już tylko kolejnymi, nic nieznaczącymi postaciami w tle. Za takie wartości dodatnie wielki plus dla twórców.

Osobiście bardzo polubiłem tę gromadkę i przez całą grę miło chłonęło się każdy dialog z ich udziałem. Bohaterowie są różnobarwni i nawet drobne przekomarzanie się między nimi wywoływało uśmiech na twarzy. Barret to z pozoru typowy mięśniak, któremu lepiej nie zachodzić za skórę. Wystarczy jednak tylko jedna scena z jego córką, aby bezgranicznie polubić tę górę mięcha z dużym serduszkiem. Jessie to rezolutna dziewczyna, która wyrwała się z dobrego domu, aby walczyć z Shinrą na rzecz ochrony planety. Jest też Tifa, przyjaciółka Clouda z dzieciństwa nim ten wybrał się na szkolenie na Soldiera – niezwykle urzekająca i jednocześnie umiejąca zadbać o swoje bezpieczeństwo. Z czasem dołącza jeszcze Aerith, dziewczyna z Sektora 5 – zadziorna, beztroska niczym dziecko, a także niepoprana florystka. Choć trudno byłoby mi jednoznacznie wskazać ulubioną postać, to za #TeamAerith byłem od pierwszego spotkania z nią w grze. Bohaterowie są zdecydowanie ogromna siłą Final Fantasy VII Remake.

Zobacz również: The Walking Dead: The Telltale Definitive Series – recenzja gry. Kompletne wydanie przygód Clementine

Final Fantasy

Największa zmianą względem oryginału jest oczywiście zupełnie nowy system walki. Turowy system sprzed 23 lat obecnie nie zdałby już egzaminu, więc twórcy postanowili całkowicie go przebudować. Teraz jest to walka zręcznościowa z elementami taktycznymi. Grając na przykład Cloudem, kwadratem bijemy przeciwnika mieczem, a przytrzymując klawisz, wykonujemy silny atak. Dodatkowo mamy możliwość przełączania się na tryb Punisher, który wykorzystuje mocniejsze ataki kosztem mobilności. W każdej chwili po wciśnięciu krzyżaka możemy też spowolnić czas, przechodząc jednocześnie to panelu taktycznego. Wtedy też wybieramy spośród dostępnych umiejętności, czarów oraz przedmiotów. Jednocześnie mamy możliwość wydać instrukcje użycia czaru/umiejętności/przedmiotu któremuś z członków naszego zespołu. Aby nie spowalniać walki, nic nie stoi na przeszkodzie przypisania potrzebnych nam umiejętności do odpowiednich skrótów ukrytych pod L1.

Wrażenie robi też możliwość przełączania się w dowolnym momencie miedzy członkami naszego zespołu. Kompletnie odmienia to oblicze walki. W każdym momencie możemy przeskoczyć z posługującego się mieczem Clouda na Barreta czy na przykład Aerith. Barret używa broni palnej. Pod trójkątem nie ma trybu silnego tylko atak specjalny, który trzeba wcześniej naładować. Aerith zaś posługuje się głównie atakami magicznymi i specjalizuje się w leczeniu. Do tego każdy z bohaterów ma unikalny Limit Break, czyli specjalny atak, który możemy uruchomić po naładowania paska limit. Są to super silne umiejętności nieraz mogące uratować nam życie.  A na deser zostają jeszcze Summony – przyzwane istoty, które na krótki moment wspomagają nas w walce. Przywołać możemy je tylko podczas walki z bossami, oczywiście o ile mamy wyposażoną odpowiednią materię. Cały system walki sprawdza się niesamowicie satysfakcjonująco i daje ogrom frajdy.

Strony: 1 2

Mateusz Chrzczonowski

Nie zna się, ale czasem się wypowie. Najczęściej na tematy gamingowe, bo na graniu i czytaniu o grach spędził większość życia. Nie ukrywa zboczenia w kierunku wszystkiego, co pochodzi w Kraju Kwitnącej Wiśni czy też niezdrowego zauroczenia kinem z różnych zakątków Azji.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze