Yasuke – recenzja 1. sezonu anime. Samuraj, magia i mechy

Czytając pierwsze informacje o powstającym anime Yasuke, czyli serii o ciemnoskórym samuraju żyjącym w Japonii w XVI wieku, spodziewałem się raczej przyziemnej historii osadzonej w ciekawych realiach Sengoku. Nie byłem więc w ogóle przygotowany na to, co ostatecznie zafundował nam szalony LeSean Thomas.

Na wstępie warto rozwiać wszelkie wątpliwości – Yasuke to postać historyczna i nie jest to w żadnym wypadku kolejny wymysł Netflixa, aby tylko wszystkim się przypodobać. Można więc schować pochodnie do szafy i dać jeszcze trochę pożyć gigantowi streamingu. Rzeczywiście może to być trochę trudna do przyswojenia informacja dla osób niezgłębiających historii Japonii, ale Yasuke (imię nadane już na miejscu) naprawdę w 1578 roku przypłynął do Kraju Kwitnącej Wiśni, tam poznał samego Odę Nobunagę i brał udział w działaniach mających na celu zjednoczenie całego kraju po ponad stuletniej wojnie domowej. W ostatnich latach szczegółowo losy czarnoskórego samuraja prześledził amerykański historyk Thomas Lockey, opisując wszystko w książce African Samurai: The True Story of Yasuke. Prawdopodobnie to praca Lockeya zainspirowała LeSean Thomasa do stworzenia kolejnej animacji opartej właśnie na tej historii.

Zobacz również: Paradise PD – recenzja 3. sezonu! Mocniej, więcej, dziwniej!

LeSean Thomas już wcześniej tworzył serię animowaną dla Netflixa. Gdy w 2014 roku udało mu się zebrać pieniądze w akcji crowdfundingowej, stworzył pilot serialu Cannon Busters, opartego na komiksie własnego autorstwa. Ten ukazał się w 2016, a rok później Netflix ogłosił, że powstanie seria oparta na pomyśle z pilota składająca się z dwunastu odcinków. W sierpniu 2019 roku mogliśmy już obejrzeć cały sezon animacji. Serial okazał się całkiem przyjemną rozrywką przywodzącą na myśl świetnego Cowboya Bebopa czy równie dobrego Triguna. LeSena nie boi się czerpać od uznanych twórców jak Shinichiro Watanabe – podobnie w przypadku Yasuke można zauważyć wiele wspólnych cech z innymi dziełami tego reżysera, a dokładniej z Samurai Champloo czy chociażby Space Dandy.

Wracając jednak do recenzowanego Yasuke, LeSean Thomas tą serią chyba na dobre zadomowił się w przemyśle anime. Tym razem miał nawet wsparcie najlepszego zaplecza tworzącego animacje w Japonii, bo za realizację jego pomysłu odpowiedzialne było studio MAPPA. Ludzie pracujący w tym studiu to obecnie sama czołówka branży. Wystarczy wspomnieć o ich ostatnich seriach, jak na przykład Attack on Titan: Final Season, Jujutsu Kaisen czy Dorohedoro. O jakość warstwy wizualnej nie trzeba było się więc martwić, a jedyne obawy można było mieć w kontekście miłości Netflixa do CGI (głównie słynie z tego Poligon Studio, które mimo wszystko potrafi pozytywnie zaskoczyć – patrz Levius). Yasuke wygląda naprawdę ładnie, oko cieszą zwłaszcza świetne modele postaci, piękne krajobrazy, budowle oraz widowiskowe walki. Brzydsze, budżetowe momenty też się zdarzały, czego nie dało się uniknąć, jednak uśredniając, jest więcej niż dobrze. Nie zawiodła też muzyka łącząca tradycyjne, folkowe brzmienia wprost z feudalnej Japonii przeplatane bitami hip-hopowymi czy nawet muzyką elektroniczną. Cudo.

Zobacz również: Castlevania – recenzja 3. sezonu

Yasuke
Fot. Yasuke sezon 1.

Rozpisałem się tyle o produkcji anime, a nie powiedziałem jeszcze nic o tym, co możemy zobaczyć w sześcioodcinkowym sezonie. Na samym początku widzimy tak naprawdę koniec znanej nam historii o Yasuke, czyli moment śmierci Ody Nobunagi tuż po zdradzie Mitsuhide Akechiego. W anime możemy zobaczyć, że to właśnie Yasuke skrócił cierpienia Ody po akcie Seppuku (honorowego samobójstwa). Po tym, gdy czarny samuraj uciekł ze świątyni Honno-ji, miał jeszcze udać się do syna Nobunagi, Nobutady, gdzie został ostatecznie pojmany i oddany w ręce jezuitów. Dalszy ciąg jego historii nie jest znany. W anime akcję umiejscowiono jednak 20 lat po incydencie w świątyni Honno-ji, gdy na skroni samuraja zaczynają pojawiać się już pierwsze siwe włosy. Przez ten czas ukrywał się on w małej wiosce i pracował jako przewoźnik na skromnej łódce.

Oczywiście właśnie wtedy musiał skończyć się spokój w jego życiu, bo na drodze stanęła mu dziewczynka z magicznymi mocami. Okazało się, że na jej życie czyha sama Daimyo rządząca regionem. W celu pojmania dziewczynki o imieniu Saki, wysłano oddział najemników, w których skład wchodzili między innymi niedźwiedziołak z Rosji, gadający robot, użytkownicy magii czy mutanci. Nie musicie przecierać oczów, w animacji o wojowniku z XVI-wiecznej Japonii spotkamy magów, mechy i inne magiczne stworzenia. LeSean Thomas postanowił wpakować tu chyba wszystko, co kojarzy się z anime, nie zważając na realia. Przyznam, że w pierwszym odcinku byłem w szoku, bo kompletnie nie spodziewałem się widoku ogromnych mechów atakujących świątynie Honno-ji, gdzie przebywał Nobunaga. Nie widziałem też potrzeby takiego „ulepszania” historii, bo okres Sengoku sam w sobie jest ogromnie ciekawy.

Zobacz również: Co w duszy gra – recenzja filmu. Nie utoń, szukając oceanu

Yasuke
Fot. Yasuke sezon 1.

Z czasem jednak przekonałem się do konceptu Thomasa, bo ten niezwykły miks nawet dał się polubić. Nadal wolałbym bardziej przyziemne podejście do tematu, ale nie można odmówić reżyserowi wizji. Magia dodawała mistycznego sznytu opowieści, a niektóre potworki stały się ciekawymi przeciwnikami dla głównego bohatera. Nadal trudno jednak wyjaśnić istnienie mechów, które ani nic ciekawego nie wnosiły, ani w żaden sposób nie wkomponowały się w świat. Wojska nadal posługują się głównie mieczami i łukami, a tu nagle ogromne maszyny strzelają laserami… Co do samej historii, trudno obecnie wyrobić sobie zdanie, gdyż zdaje się to być zaledwie wstęp do większej opowieści. Poza Yasuke, trudno też zapałać sympatią do bohaterów, gdyż zwyczajnie mieli za mało czasu. Podczas oglądania serialu fun czerpałem więc głównie z pojedynków, poznawania pokręconego świata i klimatu.

Zobacz również: Spy x Family, tom 1 – recenzja mangi

Czy Yasuke to dobry serial anime? I tak, i nie. Rozumiem rozczarowanie wielu osób liczących na dobrą historie opartą na postaci historycznej. Niestety, nawiązań do historii mamy tu bardzo mało, a LeSean Thomas postanowił przebudować opowieść po swojemu. Dostajemy więc dziwny i dla wielu ciężkostrawny miszmasz, który jednak może się podobać. Mnie się podobał. Sześć odcinków pochłonąłem w oka mgnieniu, po prostu dobrze bawiąc się, podziwiając ten nietypowy świat. Ciągle to za mało, aby stuprocentowo pochwalić pierwszy sezon, ale liczę na więcej w kontynuacji.

Ocena: 6,5/10

Mateusz Chrzczonowski

Nie zna się, ale czasem się wypowie. Najczęściej na tematy gamingowe, bo na graniu i czytaniu o grach spędził większość życia. Nie ukrywa zboczenia w kierunku wszystkiego, co pochodzi w Kraju Kwitnącej Wiśni czy też niezdrowego zauroczenia kinem z różnych zakątków Azji.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze