Star Wars: Bad Batch – recenzja pierwszego sezonu. Niechciani, ale potrzebni

Star Wars: Bad Batch (w polskim tłumaczeniu naprawdę dobry przekład Parszywa Zgraja) to chyba najmniej spodziewane dzieło disneyowskiego wkładu w to zasłużone i cenione uniwersum.

Ekipa kilku przekokszonych i eksperymentalnych klonów pojawiła się w jednym z segmentów wybłaganego w końcu przez fanów oficjalnego zakończenia serialu Gwiezdne Wojny: Wojny Klonów. Wydawało się, że to tyle. Dostali cztery odcinki, pokazali, co potrafią, zrobili, co trzeba i na tym moglibyśmy zakończyć ich starwarsową historię. Ostatni sezon trwał dalej, coraz bardziej zbliżaliśmy się do wydarzeń z Zemsty Sithów i łączyliśmy przygody Ahsoki Tano z tymi bardziej znanymi wydarzeniami pokazanymi nam w ziemskim roku 2005. Czy ktoś wtedy pomyślał, że ta czwórka nowych bohaterów może dostać własny serial – Star Wars: Bad Batch? No jak to tak, przecież to tak samo, jakby ktoś po obejrzeniu Oryginalnej Trylogii pomyślał, że ten chłop w odrapanej zbroi, co złapał Hana Solo i potem dostał jakimiś widłami w plecy (niczym nasz rodzimy Geralt i równie gadatliwy), po czym skończył w trzewiach dużej dżdżownicy, zasługuje na trochę większą uwagę.

Zobacz również: Rick i Morty – sezon 5. Pierwsze wrażenia, a nawet prawie-recenzja

Nikt nie prosił, każdy potrzebował – chyba tak możemy krótko zrecenzować Star Wars: Bad Batch. 16 odcinków daje nam naprawdę fajny obraz tego, co dzieje się po wprowadzeniu Nowego Ładu (heh, brzmi znajomo?) przez Imperatora Palpatine’a. Co więcej, w prawie półtoragodzinnym odcinku pilotażowym dostajemy coś w rodzaju streama z Senatu, słowo w słowo wszystko pokrywa się z wystąpieniem okaleczonego już-nie-kanclerza z finału trylogii prequeli. Wydaje się, że taka transmisja mogła się pojawić na każdej planecie, wyposażonej choćby w jakikolwiek projektor, a jak nie było, to pewnie nowe Imperium przyniosło, co by każdy nowoimperialny obywatel mógł zobaczyć, jak to dobrze się dzieje w nowym ustroju.

Ale jak tu pisać o Parszywej Zgrai bez członków Parszywej Zgrai? Ogólnie powinno być tak, że ich znamy – chyba mało kto porwał się na ten serial bez obejrzenia ostatniego sezonu Wojen Klonów. Ekipa zaczyna w pięcioosobowym składzie, w każdym członku możemy nie tylko znaleźć odwołanie do postaci z gier RPG, ale nawet do filmowych bohaterów. Mimo, że wszyscy wyhodowani zostali na DNA Jango Fetta, każdy otrzymał własne modyfikacje i każdemu wybrano klasę postaci. Co trzeba zapisać na plus, u każdego z członków Brygady 99 można zaobserwować rysy klonów, których znamy ze starszego serialu, jednak wspomniane modyfikacje wpłynęły na ich wygląd w ten sposób, że na zebraniu regularnych klonów naszą ekipę prawdopodobnie przywitano by zdaniem „przepraszam, a panowie tu po co?”.

Zobacz również: Castlevania – recenzja 4. i ostatniego sezonu wspaniałej adaptacji gry

Liderem jest Hunter, wypisz, wymaluj John Rambo łowiący w wolnym czasie jelenie, z długimi włosami przewiązanymi czerwoną bandaną, plus bardzo ogarnięty. Ktoś, kto trochę uosabia pierwszoosobowego gracza trzymającego myszkę/pada – zależy mu na ekipie i ma trochę z zachowania surowego ojca. Za tanka robi Wrecker, gość, któremu pakujemy wszystko w siłę, ale oczywiście kosztem inteligencji, najlepiej chyba w jego uosobieniu wystąpi Drax Dave’a Bautisty. Dalej mamy Crosshaira, najbardziej wyprecyzowanego, posiwiałego strzelca, ze zniesmaczoną miną i wykałaczką między zębami – jak jeszcze przed oczami nie pojawił się Wam Clint Eastwood, to nie wiem, co trzeba więcej zrobić. Do dobrego składu na grę RPG brakuje nam jeszcze kogoś, komu wrzucamy wszystko w inteligencję, zamiast w budowę ciała – no i tą osobą jest Tech, bezuczuciowy, bezżyciowy nerd z zakolami, który wszystko wie, wszystko ogarnie, ale jeśli trzeba przenieść rzecz z miejsca na miejsce, to nie ma co na gościa liczyć. Ot, taki typowy fan Star Warsów.

To oryginalny skład, po wydarzeniach z ostatniego sezonu Wojen Klonów dołącza do nich znany nam (jeśli oczywiście widzieliśmy pozostałe sezony) Echo. Gość po przejściach, po przeszczepach, jest bardziej maszyną, niż człowiekiem, parafrazując słowa pewnego zacnego Jedi, który w czasie, kiedy dzieją się wydarzenia z filmu, jest zajęty obcinaniem kończyn Generała Grievousa, a później stawiania pierwszych babek z piasku. Blady Echo z protezą dłoni i dziwnymi cyberwszczepami robi zatem za nieodzownego dla każdego starwarsowego składu droida, otwierającego wszystkie nielegalne przejścia i jest ciekawym łącznikiem między wydarzeniami z początku Wojen Klonów, a czasami po ich zakończeniu.

Zobacz również: Free Guy – recenzja filmu. NPC Truman

I taka jest ta nasza Parszywa Zgraja, aż nie dostajemy na pierwszy rzut oka typowo disneyowskiego elementu – dziecka, czy tam nastolatka. Było to już w Wojnach Klonów, było w Rebeliantach, było w Mandalorianinie. I tak, jak Ahsoka czy Ezra Bridger potrzebowali czasu, żeby przejść etap ze stereotypowego irytującego gówniaka, do postaci, którą można naprawdę polubić i czekać na jej kolejne pojawienie się w jakimś filmie czy serialu, a Grogu był po prostu siłtaśną maskotką (co wyszło naprawdę fajnie), tak tu dostajemy Omegę. Omega, choć na tle swoich nowych braci-kolegów, bo też jest klonem, wygląda na jakieś niewyrośnięte fizycznie 11 lat, jest najbardziej ludzka z nich wszystkich. Nie zachowuje się, jak rozkapryszona nastolatka, tylko bardziej jak zastępcza matka-opiekunka naszych dzielnych wojaków. I chyba najlepszym podsumowaniem tytułu serialu jest to, że każdy z pierwotnych członków Parszywej Zgrai ma tu swoje miejsce: Hunter jest szkieletem, Wrecker ciałem, Crosshair oczami, Tech mózgiem, Echo kończynami. Ale czym jest ten zlepek organów bez serca? I sercem jest Omega właśnie. To, co się dzieje po drodze z bohaterami, to już inna bajka, ale co najważniejsze, bez każdego z tych organów jako tako można przeżyć. Ale bez serca nie. Dlatego serialowi jest chyba najbliżej do Łotra 1 – bo w obu przypadkach mamy nie jedną postać, na których skupia się cała akcja, ale bohaterem jest złożona z kilku bohaterów, uzupełniająca się ekipa.

Zobacz również: Wcielenie – recenzja filmu. Jamesa Wana cudowne szaleństwo

Star Wars: Bad Batch bardzo nienachalnie wprowadza znane postaci, co daje też nadzieję na pojawienie się ich w serialach aktorskich, a i niektórzy już wprowadzeni w w to medium, również znaleźli swoje miejsce, przeważnie uprzykrzając życie głównym bohaterom. Ślicznie też wygląda proces formowania się świata przed Nową Nadzieją i przed kolejnymi planowanymi dziełami. Wiadomo, mamy tu póki co 16 odcinków, więc pewnie trochę z nich będzie tak zwanymi wypełniaczami, ale żaden z nich nie zrobił czegoś nieciekawego. I choć tak po prawdzie w serialu wiele się nie dzieje (co można uznać o dziwo za plus, bo fajnie wprowadza do beznamiętnych czasów), to pozwala się troszkę poczuć obywatelem tego Imperium Galaktycznego i oglądania nielegalnych filmików z działania bojowników o wolność.

bad batch

Podsumowując tak na szybko i możliwe bezspoilerowo – póki co, nie dzieje się super dużo. Ale to chyba dobrze. W powstałych już kolejnych chronologicznie filmach, czy chyba nawet książkach, nikt nie wspomina o Parszywej Zgrai, o ich przygodach. Jeśli pojawiają się gdzieś bohaterowie z tego serialu, to są już znane postaci i podobnie mamy w przypadku planet, ras, czy maszyn/statków. Jednak będąc już po obejrzeniu całego pierwszego sezonu, możemy – zwłaszcza ci zaangażowani od wielu lat fani – zwrócić uwagę na to, że serial będzie po pierwsze starał się wyjaśnić pewne wydarzenia, które już widzieliśmy, a po drugie, co może być nawet ciekawsze, zaadaptować pewne wykorzystane już schematy i rozwiązania.

O dziwo, może nadarzyć się tu okazja na podziękowanie Disneyowi za to, co zrobił 30 października 2015 roku, zarzynając niczym Anakin Skywalker młodych padawanów wszystkie starwarsowe dzieła pozafilmowe. Bo jeśli już korzystać z posiadanych źródeł i w końcu pokazać je oficjalnie na ekranie, to nie w stylu Przebudzenia Mocy, które zbyt zachłannie pozbierało większość kamyczków z ogródka Nowej Nadziei. Wykasowane i zaliczane już tylko do legend gry i książki miały sporo złych momentów (zwłaszcza te drugie), ale miały też momenty wybitne, które aż szkoda, żeby się zmarnowały i pozostawały wyłącznie w nostalgicznej pamięci coraz bardziej starzejących się fanów.

Plusy

  • Ukazanie stopniowego wprowadzania nowego imperialnego ustroju
  • Subtelne, niebijące w oczy nawiązania do innych pozycji z Kanonu (i nawet Legend!)
  • W końcu nieirytujący od początku nastoletni bohater

Ocena

7 / 10

Minusy

  • Jak na 16 odcinków nie dzieje się zbyt wiele, tylko kilka momentów naprawdę zapadających w pamięć
  • Ciężko określić grupę docelową – czasem brutalnie, czasem infantylnie
Kamil Kołodziejczyk

Zasiedziany od lat w DOBRYCH Star Warsach twórca zbyt długich zdań i złożonych opowieści, a także fan filmów inspirujących do dyskusji i gier, do których nie są potrzebne żadne inne osoby. W kinie lubi przede wszystkim mądre narracje i ciekawą kompozycję, a poza kinem dobre, płynne produkty, bezsensowne ciekawostki i czasem ludzi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze