Castlevania – recenzja 4. i ostatniego sezonu wspaniałej adaptacji gry

Ach, te finałowe sezony ulubionych seriali. Zawsze albo przychodzą za wcześnie, albo za późno, gdy nie ma już co ratować. Zawsze pozostawiają też u widza pewien niedosyt i smutek, bo niestety więcej odcinków już nie będzie. Często zwyczajnie wkurzają rozwiązaniami fabularnymi czy też brakiem odpowiedniego domknięcia. Podczas oglądania ostatniego sezonu Castlevanii czułem zarówno złość, że serial nie dostał więcej czasu na odpowiednie zakończenie wszystkich wątków, a jednocześnie cieszyłem się jak dziecko, oglądając finałowe odcinki. To była po prostu świetna historia.

Castlevania podczas 32 odcinków miała swoje wzloty i upadki. Najlepiej chyba jak dotąd wypadały epizody z Draculą, który został zaprezentowany odważnie, nieco odmiennie niż dotychczas. W innych tytułach znany przede wszystkim ze swoich krwawych zapędów, tu został zarysowany jako postać dramatyczna, postać szalona i nadal brutalna, ale też cierpiąca. Po zakończeniu drugiego sezonu twórcy na szczęście nie powiedzieli ostatniego słowa. Historia trwała dalej, a produkcja coraz bardziej zachwycała, wprowadzając sporo nowych postaci, rozwijając już te wcześniej ukazane oraz zakrajając kilka ciekawych i rozbudowanych wątków. Trzeci sezon zdawał się być więc rozbudowanym wstępem do aktu drugiego Castlevanii, szkoda jednak, że akt ten musiał się zakończyć już wraz z sezonem czwartym. Nie będę się skupiał na przesłankach, które skłoniły Netflix do dość wczesnego zakończenia serialu, ale tu po prostu było widać, że twórcy planowali historię na więcej odcinków. No ale cóż.

Zobacz również: Castlevania – recenzja 3. sezonu

Mimo wszystko i tak jestem pod ogromny wrażeniem, jak udało się sprawnie zakończyć tak wiele wątków i to jeszcze z tak efektownym finałem. W trzecim sezonie, jak pamiętamy, historia Trevora i Syphy zakończyła się widowiskowym starciem z demonicznymi istotami, które wydostały się z piekła po rytuale mającym na celu wskrzeszenie Draculi. Wtedy ostatecznie udało się zapobiec najgorszemu za sprawą poświęcenia Saint Germaina, który zamknął portal. Było to też zwieńczenie ciekawego wątku z wioską. Po tym wszystkim Trevor i Sypha wyruszają w podróż bez celu, podczas której głównie skupiają się na zabijaniu kolejnych napotkanych potworów. Z innych istotnych wydarzeń trzeba wspomnieć o Isaacu i jego armii nocnych stworzeń – ten po odbiciu miasta, powoli je odbudowuje oraz zastanawiają się, co dalej. Hector za to po zniewoleniu przez wampirzycę Lenore, posłusznie wykonuje swoje zadanie i powoli tworzy dla Styrii armię nocnych stworzeń, które mają pomóc w podboju Europy. Alucard zaś po tragicznym zakończeniu romansu z rodzeństwem, nie za bardzo kwapi się do wychylania się poza zamek.

Zobacz również: Paradise PD – recenzja 3. sezonu! Mocniej, więcej, dziwniej!

Castevania
Fot. Castlevania sezon 4 / Netflix

Wątków jest, jak widać, całkiem sporo, a do tego dochodzą kolejne postacie i kolejne wydarzenia, które mogą namieszać – niech wspomnę o wampirach Varneyu i Draganie, strażniczce Zamfir czy przywódczyni z wioski Grecie. Każdy z nich odgrywa istotną rolę, czy to w rozwoju ważnych postaci, czy też w przebiegu głównego wątku fabularnego. W czwartym sezonie duże wrażenie zrobił na mnie Isaac, który już wcześniej prezentował się interesująco, jednak tu intrygował na każdym kroku. Jego przemyślenia o podłożeniu filozoficznym oraz nieoczywiste działania po prostu robiły robotę. No i jeszcze to fantastyczne starcie zwieńczające jego wątek – cudowna animacja, cudowna cała sekwencja. Hector już tak świetnie się nie spisał, ale tu za to nie mogłem nacieszyć się jego relacją z Lenore w pierwszych odcinkach sezonu – to było zwyczajnie urocze i nierzadko zabawne. No i jeszcze sama Lenore to chyba moja ulubienica pod względem designu – jedni jarają się dużą babą z Residenta, inni uroczą wampirzycą z Castlevanii. Piękne czasy.

Alucard. Zdołowany wampir z początkowych odcinków sezonu na szczęście też odnalazł coś ciekawego do roboty. Gdy powoli zatracał się w samotności oraz rozterkach nad swoją odmiennością, otrzymał list od mieszkańców pobliskiej wioski, którzy prosili go o pomoc w odparciu ataków nocnych stworzeń. Z początku niechętny, w końcu zdecydował się ruszyć z odsieczą. Tam też poznał przywódczynię wioski, Gretę. Ta mocno wpłynęła na Alucarda i z czasem uświadomiła mu jego dobrą naturę. Najciekawiej jednak bez dwóch zdań wypadła ponownie relacja Trevor-Sypha. Miedzy nimi iskrzyło już w poprzednich odcinkach, ale długa podróż jeszcze mocniej te więzi utrwaliła. Zimny Trevor ciągle robi groźną minę i obniża głos, a Sypha nadal co chwilę się na niego złości, ale i tak zwyczajnie czuć, jak im na sobie zależy – to jest po prostu cudowna relacja, o jaką trudno w innych produkcjach. A jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, to ostatnie odcinki pięknie wszystko dopinają.

Zobacz również: Raya i Ostatni Smok – recenzja filmu. Disney znów uderza

Castevania
Fot. Castlevania sezon 4 / Netflix

Ciągle tylko chwalę, a we wstępie wspomniałem, że nie wszystko tu zagrało. Niestety, mimo że zamknięte zostały praktycznie wszystkie wątki i nawet zakończenia tych wydarzeń były satysfakcjonujące, tak już sama droga do ich zwieńczenia była pośpieszna i mocno na skróty. Na przykład postać Isaaca była świetna, ale już jego ostatnie działania były mocno dziwne. Wcześniej można było przypuszczać, że zrobi coś zupełnie innego, jednak ostatecznie wykorzystano go do zamknięcia drugiego wątku. Wampirzyce ze Styrii miały naprawdę ciekawe i ambitne cele, niestety skończyło się na planach i niespełnionych ambicjach – tu jednak rozstrzygniecie i tak może się podobać. No i co najważniejsze – główny wątek fabularny. I ponownie, to nie tak, że finał jest zły – co to, to nie – jest fantastyczny, a dziewiąty odcinek co istne cudo. Jednak zawiązanie historii, wielu zupełnie obojętnych nam antagonistów, ogólne tempo wydarzeń – to wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdybyśmy dostali jeszcze jeden sezon. Twórcy mieli fenomenalny pomysł, a zrealizować musieli go zwyczajnie zbyt pośpiesznie. Wielka szkoda.

Wszystko rekompensuje nam na szczęście jakość wykonania całego sezonu. Kurde, ale tu było widać serducho twórców. Przykładali się oni do każdej klatki, do każdego tła i do każdej sceny walki – oglądało się to fantastycznie. Zdecydowanie nie było to też łatwe zadanie, bo czwarty sezon Castlevanii przeładowany jest akcją, więc animatorzy mieli masę, ale to masę roboty. Jak w trzecim sezonie naparzankę na większą skalę mieliśmy dopiero w przedostatnim odcinku, tak tu walki toczyły się już od pierwszych minut. Do tego dwa starcia to istne dzieła sztuki – wspomniane już Isaaca oraz finałowe, które trwało nieustannie przez cały dziewiąty odcinek. Zwłaszcza ostateczna sekwencja wyglądała obłędnie, a design bossa to coś pięknego. Kto nim jest, nie zdradzę, ale plot twist również palce lizać.

Zobacz również: Yasuke – recenzja 1. sezonu anime. Samuraj, magia i mechy

Castlevania
Fot. Castlevania sezon 4 / Netflix

Castlevania była naprawę wyjątkowym serialem, w którym zauroczyłem się od pierwszych minut premierowego sezonu. Szkoda, że to już koniec, bo zdecydowanie widać było potencjał na znacznie więcej odcinków. Mimo wszystko sezon czwarty oglądałem z wielką przyjemnością. Cieszyło i zarazem smuciło mnie zwieńczenie losów bohaterów, a podczas oglądania fenomenalnie wyglądających pojedynków uśmiech praktycznie nie schodził mi z twarzy. To było piękne i epickie zakończenie. A do serialu Castlevania wrócę pewnie jeszcze nieraz, bo to obecnie najlepsza adaptacja gry, jaką było mi dane zobaczyć i zwyczajnie świetna produkcja sama w sobie.

Ocena: 8/10

Mateusz Chrzczonowski

Nie zna się, ale czasem się wypowie. Najczęściej na tematy gamingowe, bo na graniu i czytaniu o grach spędził większość życia. Nie ukrywa zboczenia w kierunku wszystkiego, co pochodzi w Kraju Kwitnącej Wiśni czy też niezdrowego zauroczenia kinem z różnych zakątków Azji.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze