Z okazji premiery filmu Belfast na DVD oraz Blu-Ray, przypominamy wam naszą recenzję tego wyjątkowego filmu!
Kenneth Branagh to bardzo osobliwa postać, zarówno jako reżyser jak i aktor. Gdy ekranizuje historie ludzi większych niż życie, sam wciela się w główne role. Gdy przystaje mu zagrać w Dunkierce jakiegoś trzecioplanowego komandora, który głównie stoi i patrzy, to jest to najbardziej stojący i patrzący człowiek w historii stania i patrzenia.
Christopher Nolan jednak musiał docenić pewne szaleństwo w grze Kennetha, bo zaprosił go do zagrania jednej z kluczowych roli w swoim kolejnym projekcie, którym był Tenet. Efektem jest Santor czyli najbardziej absurdalny czarny charakter w filmowym dorobku Nolana, oraz moje pełne zainteresowanie postacią Kennetha Branagha.
Zobacz również: CODA – recenzja filmu. Dobry, dobry, ale żeby od razu nominacja do Oscara…?
A człowiek ten nie zaczął kariery filmowej wczoraj. W swoim dorobku reżyserskim ma uznane filmy takie jak Henryk V, Wiele hałasu o nic, Pojedynek, adaptacje Szekspira lub filmy poświęcone Szekspirowi. W większości z nich, Branagh staje oczywiście również na czele obsady aktorskiej. Przez ostatnie kilkanaście lat reżyser prezentował głównie kino rozrywkowe i familijne, z nowymi interpretacjami powieści Agathy Christie na czele. Jednak w tym roku Branagh przygotował dla nas film zdecydowanie bardziej osobisty. Opowiada nam historię dorastania w stolicy Irlandii Północnej u schyłku lat 60, gdy świat był jeszcze czarno-biały. Historia ta wydaje się pokrywać z życiorysem Kennetha, więc możemy być cholernie pewni, że nudno nie będzie. Oto Belfast.
Podróż wehikułem czasu do niewinnych lat, w których życie było łatwiejsze, a świadomość otaczających problemów mniejsza, wydaje się tematem niewyczerpanym. Ciężko powiedzieć, czy niejeden reżyser, czy może niemal każdy poświęcał już swoją twórczość, wracając do „tamtych lat”. Mimo wszystko odczułem pewne déjà vu, patrząc na czarno-biały plakat podpisany żółtymi literami „Belfast”. Zaledwie kilka lat temu oglądaliśmy nominowane do Oscarów Romę i Zimną Wojnę. Oba filmy były tak czarno-białe, jak tylko się da. Można powiedzieć, że niemal narzuciły pewien standard współczesnego kina wypranego z kolorów. Jest to kino powolne, a fabuła lekko unosi się na falach hipnotyzującej muzyki i pięknych kadrów. Zamiast opowiadać, pozwala poczuć – kolory mogłyby tylko w tym przeszkodzić. I ciężko nie mówić o tym z lekkim sarkazmem, bo jest to sztuka wielka, jednak głównie dla sztuki. Jaki więc ma to związek z totalnie przegiętą postacią Kennetha Branagha? Na szczęście żaden.
Zobacz również: Lucy i Desi – recenzja filmu. Jaka jest różnica między Hollywood dziś, a 70 lat temu?
Film się zaczyna, a cały mój sceptycyzm związany z koncepcją odchodzi w zapomnienie. Reżyser oferuje nam na początek krótką wycieczkę po współczesnej metropolii. W obiektywie kamery Belfast to surowe, acz tętniące życiem tereny industrialne, nowoczesne biurowce, liczne dobra kulturowe, oraz zwykłe ulice. Wszystko w akompaniamencie odnowionej wersji „Coming Down to Joy” Vana Morrisona (który powalczy w tym roku o Oscara).
Po tym wstępie aż żal cofać się do szarej przeszłości. Jednak w odróżnieniu od filmu Alfonso Cuaróna, Branagh nie każe nam zachwycać się majestatycznie obsranym podjazdem do posesji. Jego ulice to sąsiad witający sąsiada, mama, która woła na obiad, wieczna zabawa… rozboje, zamieszki i wojny religijne. Gdy w filmie banda wściekłych fanatyków demoluje dzielnicę, Van Morrison podkręca tempo, zapraszając wszystkich do zabawy. Niewątpliwa gra emocjami widza prowadzi do kulminacyjnego momentu, w którym buntownicy pchną podpalony samochód w stronę zamieszkanych domów. Film zwalnia, a my wstrzymujemy oddech. To jest ta scena, w której dzieją się rzeczy nieodwracalne. Jednak zamiast twarzy targanych tragicznymi emocjami lub ciał leżących na ulicy, obejrzymy tylko spektakularny wybuch w Hollywoodzkim stylu. Może reżyser nie wyczuł powagi sytuacji, może po prostu nie mógł się powstrzymać. Jakikolwiek nie byłby powód, chwała mu za to, bo jest to idealny wstęp do tego, czym jest Belfast.
Zobacz również: Psie Pazury – Recenzja filmu. Braci czasem się traci
Z jednej więc strony, jest to historia o początku konfliktów, które trawiły Irlandię Północną przez prawie 30 lat. Z drugiej strony, jest to przede wszystkim film o chłopcu, który będzie musiał udowodnić, że jest już mężczyzną, stając przed ciężkimi dylematami życiowymi. Wspomnianym chłopcem jest dziewięcioletni Buddy. W czasie, gdy mieszkańcy są podzieleni, nie tylko ze względu na wyznanie religijne, ale i sam stosunek do sensu walki, każdy próbuje wmówić chłopakowi, co jest słuszne. Będzie to mama, która troszczy się głównie o bezpieczeństwo swoich dzieci, ojciec, którego prawie nigdy nie ma w domu, dziadkowie, którzy swoje już przeżyli, ale i każdy napotkany na ulicy sąsiad. Gdy w końcu Buddy dotrze do szkoły jego największym zmartwieniem są wyniki z klasówki, oraz zaimponowanie tej najładniejszej dziewczynie w klasie.
Życie jak to życie – jest ciężko, ale zawsze do przodu. Jednak Belfast nie jest kolejną liryczną balladą pełną metafor. Bliżej mu do wszystkiego, co możemy znaleźć w słowach Rock and Roll. Profesjonalizm walczy z kiczem, mądrość życiowa z banałem, a powagę goni groteska. Trochę kina gangsterskiego, trochę wojennego, następnie western i roztańczony musical.
Zobacz również: Zaułek koszmarów – recenzja filmu. Renowacja zapomnianej uliczki
Belfast to szalony film, choć może wcale nie takie było założenie. Jego dzikie nieokiełznanie można odnaleźć choćby w samych kadrach. Raz będą to stonowane kontrastowo ujęcia, z powolną jazdą kamery, innym razem zobaczymy mocne cienie, nienaturalne kąty kręcenia i twarze zniekształcone szerokokątnym obiektywem. W tym filmie jest praktycznie wszystko, ale jest to też jego największa zaleta. Podobno reżyser musi czasem po prostu wziąć kamerę do ręki i dobrze się bawić. Aż ciężko uwierzyć, że Branagh był do tego zdolny. Belfast wydaje się na nic nie silić, nie dąży do żadnych ideałów – jest jednocześnie wszystkim i niczym.
Reżyser nie wybiera się na podwórko dzieciństwa samotnie. Do filmu udało mu się skompletować bardzo ciekawy zespół aktorski, który w większości może pochwalić się irlandzkimi korzeniami. Nie będę wymieniał żadnych nazwisk, bo największą zaletą obsady jest gra zespołowa. Każda twarz jest na swoim miejscu, każdy odgrywa swoją rolę i nikt nie upomina się dodatkową atencję. Na szczęście i takie aktorstwo potrafi być docenione, bo Akademia Filmowa wyróżniła aż dwa występy nominacjami do Oscara. Można, by się przyczepić jedynie do aktora odgrywającego postać Buddy-ego, ale jego zarozumiały ton i ciągłe podlizywanie do kamery, tak dobrze rymuje mi się z postacią Kennetha Branagha, że jestem w stanie to kupić. Dodam do tego jeszcze fakt, że chłopak ma dużo przyjaciół, a w szkole zbiera najwyższe oceny i wyrywa najlepszą dziewczynę. Niemal jakby reżyser chciał nam się pochwalić, jakim był kozakiem… od zawsze.
Chciałoby się powiedzieć, że Belfast to idealny balans pomiędzy tym, co poważne i tym, co przyjemne, ale w zasadzie z balansem nie ma to nic wspólnego. To szalona mieszanka wszystkich nastrojów, którą trafniej można porównać do powrotu z sobotniej popijawy o 8 nad ranem – korzystając z całej szerokości chodnika, ścian budynków, ulicy, rowu i rzeki. Moim zdaniem w tym szaleństwie jest jakaś metoda, ale spory dystans będzie zdecydowanie zalecany. Film może nie jest dla każdego, ale jeśli w Twoich żyłach płynie choćby kropla zielonej krwi, to dopij Guinnessa, zbij szkło o ziemię i leć do kina.