Z okazji premiery filmu Nie Martw się, kochanie, przypominamy naszą recenzję nowej wersji tej produkcji.
Nie martw się, kochanie, a ja się jednak martwię…wrażliwością odbiorców kinematografii. Sam przed obejrzeniem tego filmu starałem się o nim dowiedzieć jak najmniej, bo czułem, że to jedno z tych dzieł przy których nie warto psuć sobie zabawy w ten sposób. Szło mi to całkiem efektywnie, do momentu kiedy o filmie zaczęło robić się głośno. Wszystko to z powodu licznych kontrowersji związanych z procesem jego tworzenia. Początkowo siadając do pisania tej recenzji chciałem by istniała ona absolutnie w oderwaniu od problemów z planu. Okazało się to jednak niemożliwe, bo i temat ważny i film…cóż. Nazwijmy go “szczególnym”.
Nie martw się, kochanie od pierwszych minut urzeka oprawą audiowizualną. Setting rodem z miasteczek nuklearnych, które na zawsze zastygły w latach pięćdziesiątych Ameryki w filmie nazwanym Projekt Victoria. Wygląda to pięknie, tak samo jak para naszych głównych bohaterów Alice (w tej roli zawsze obłędna i olśniewająca Florence Pugh) oraz Jack (w którego wciela się 1/5 składu boysbandu One Direction, Harry Styles). Ta dwójka prezentuje się jak żywcem wyjęta z propagandowych plakatów reklamujących bajeczny amerykański sen. Film otwiera scena przedstawiająca nam imprezę mocno zakrapianą alkoholem. Procenty, sielanka, śmiech i seks. Wbrew temu co zapowiadał opis obrazek ten bardziej przypomina komedię romantyczną aniżeli dreszczowiec/ horror.
Zobacz również: Johnny – recenzja filmu. Niewypał czy petarda?
Szybko jednak to wrażenie mi odpuściło, a atmosfera zaczęła gęstnieć. Klimat tajemnicy i budowane napięcie (co dla mnie stanowiło duże zaskoczenie często o charakterze seksualnym). To jedna z rzeczy, które oferuje ta produkcja i warto tego doświadczyć samemu. Nie chciał bym zdradzać zbyt wiele. Dlatego skupię się bardziej na tym o czym film opowiada na metapoziomie. Zdecydowanie jest o czym mówić, bo całość stanowi połączenie Uciekaj!, Midsommar, Ptaków nocy. I fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn (zwłaszcza drugiej części tytułu) i treści żywcem wyjętych z redpillowych forów i poradników pickup artist. Zaciekawieni?
Zobacz również: Vortex – recenzja filmu. Dojrzałość, starość i przemijanie
Zacznijmy zatem od dwójki głównych aktorów. Florence Pugh wypada fenomenalnie, mimo, że jest to powtórka z roli w Midsommar. Nadaję temu dodatkowego wyrazu i w tych okolicznościach ten model ma trochę inne wcielenie. Jeśli chodzi o rolę Harry’ego Stylesa mam odmienne odczucia. Początkowo stwierdziłem, że jest nawet okej, potem poczułem jednak, że wolałbym zobaczyć wcielenie Jacka zaprezentowane przez Shię LaBeofa, bo aparycja zagubionego chłopca w trakcie filmu bardzo przeszkadzała w odbiorze. Jakie było moje zdziwienie gdy w kulminacji wszystko zaczęło wspaniale grać. Teraz postrzegam wybór Stylesa jako nieoczywistą oczywistość. Bożyszcze nastolatek (a i pewnie niejednej kobiety, która przekroczyła lat naście) w roli mężczyzny sukcesu, który tak naprawdę stanowi jedynie przykrywkę dla absolutnie nieprzystosowanego społecznie incela. Wielkie wow! Jeszcze charakteryzacja w tym drugim wydaniu, ciarki!!!
Na dodatkowe oklaski zasługuje Chris Pine w roli Franka. Zarządzającego społecznością Projektu Victoria o aparycji kogoś między perfekcyjnym i olśniewającym prezenterem telewizyjnym, kołczem o zacięciu godnym znanych trenerów podrywu, a guru sekty.
Mamy w tym zwariowanym miksie odwrócony feminizm, który ukrywa pod płaszczykiem fascynacji kobietami najbardziej obrzydliwe wcielenie szowinizmu i seksizmu. Wzorem Obiecującej. młodej. kobiety mamy do czynienia z mocnym w nieoczywisty sposób ogranym Girl power. Czego idealne wykończenie stanowi komentarz na temat wyglądu współczesnych związków i roli każdego z partnerów w nich. Zaraz po Midsommar mamy tutaj chyba najbrutalniejszą scenę “zerwania” jaką w ostatnich latach widziałem. Po tych pełnych “ochów” i “achów” zdaniach nadszedł dzień sądu i zestawienie tego z kontrowersjami z planu. Tutaj nadchodzi chyba największa dziwność, bo nie wiem czy można tak w ogóle stwierdzić, ten cały negatywny szum wpływa na odbiór filmu w sposób ciekawy i co zaskakujące…POZYTYWNY.
Zobacz również: Zołza – recenzja filmu. Oczekujesz 1, a dostajesz 5. Jest git!
SPOILER ALERT!
W finałowej scenie filmu mamy do czynienia z uwolnieniem się Alice na wielu poziomach, opuszczenie Projektu Victoria, odrzucenie Jacka fenomenalnie zmontowane z tańczącą, roześmianą Florence Pugh (idealne “nawiązanie” do Midsommar). Idealnie łączy się to z tym co wydarzyło się w świecie rzeczywistym, gdy doszło do wycieku informacji, że gaża za rolę dla głównej roli kobiecej była niższa niż dla roli męskiej. Florence wycofała się z brania udziału w promocji filmu. Stanowi to tak spójną postawę z bohaterką w którą się wciela, że jest to chyba najlepsza “reklama” dla tego dzieła. Ponadto zakończenie filmu w którym Alice wydostaje się i cieszy się SWOJĄ wolnością (bo nigdy nie dowiadujemy się czy postanawia uratować inne uwiezione w Projekcie Victoria żony) co idealnie wręcz współgra i nadaje wyjątkowo egoistycznego wymiaru feminizmowi, reprezentowanemu chociażby przez reżyserkę filmu Olivie Wilde (co pokazuje właśnie sytuacja chociażby z tą różnicą w płacach dla aktorów).
Nie martw się, kochanie to film po którym w cieniu kontrowersji przed premierą spodziewałem się nielichego kasztana okazał się seansem, który musiałem rozchodzić. Piękne i świetne kino. Chociaż przeglądając polski Internet wiem, że będę w tej opinii odosobniony to polecam seans. Oby na swój sposób więcej takich rzeczy w kinematografii albo powiem inaczej więcej takich efektów końcowych, które potem możemy doświadczyć na srebrnym ekranie, mniej natomiast chaosu i nierówności na planie. Tego wam i sobie najszczerzej, najcieplej życzę.
Ocena:
3/5 Florence Pugh i 1/5 One Direction na 10
A tak serio: