Coi Leray… bohaterka dzisiejszej recenzji może zaliczyć ostatni rok do udanych. Po świetnie przyjętym viralowym hicie Players, który doczekał się nawet remixu od Davida Guetty, przyszedł czas na jej drugi album solowy pod tytułem COI.
Zacznę z marszu, bo o tle twórczym do COI nie ma zbytnio, o czym mówić. Coi Leray, reprezentantka młodych, gniewnych amerykańskiej sceny hip-hopwej na swoim najnowszym albumie kontynuuje wcześniej utarte przez siebie ścieżki. Jednymi słowy liczy się zabawa, a nie koniecznie treść.
Jeśli z takim nastawieniem siądziecie do odsłuchu płyty COI, to się nie zawiedziecie. Raperka wraz z producentami zaprezentowała tu kawał club hip-hopowego brzmienia, które pomimo licznych wpadek potrafi rozbujać. Z wejścia dostajemy utwór Bitch Girl, który oscyluje wokół znanego z utworu Old Town Road Lil Nasa X country rapu, lecz w nieco przyspieszonej wersji. Takie otwarcie albumu intryguje i zachęca do dalszego odsłuchu. Dalej otrzymamy też nieco klasycznego hip-hopu podanego na świetnym bicie w Bops. Ten poziom jest utrzymany aż do połowy albumu.
Zobacz również: Killer Mike – MICHAEL – recenzja płyty
Make My Day przygotowany do spółki z Davidem Guettą, bierze pod samplowy warsztat hit lat 90 Pump Up The Jam i powiem szczerze, że choć w moim odczuciu sam wstęp pozostawia wiele do życzenia, to opracowany bit świetnie buduje klubowy, koncertowy vibe. Pojawiające się następnie Players ominiemy, bo ten kawałek był dosłownie wszędzie, ale zostaniemy jeszcze przy pierwszej, lepszej połowie albumu. Tutaj słychać, że jest jakiś pomysł na raperkę, bo prócz wspomnianych wcześniej Prayers, Make My Day, czy Bitch Girl usłyszymy między innymi Spend It, na którym prócz Coi Leray zaprezentował się Saucy Santana. Jego udział nadaje pasującej do albumu pikanterii i wypada w tym bardzo dobrze.
Zobacz również: Kelly Clarkson – chemistry – recenzja płyty
Pozwolę jednak sobie skoczyć teraz do końcówki albumu, a konkretnie trzynastego utworu. Tutaj w myśl Make My Day również postawiono na sampel, ale z dużo gorszym efektem. Man’s world, tak tytuł tego utworu nie jest przypadkowy. Postanowiono wziąć na warsztat jeden z najważniejszych utworów wprost z USA, czyli It’s A Man’s Man’s Man’s World Jamesa Browna. Abstrakcyjne jest to, że do wykonujących ten utwór w przeszłości Jamesa Browna, czy Luciano Pavarottiego dołącza Coi Leray. Od pierwszych dźwięków wiedziałem, że jest to zły pomysł. Utwór zostawił we mnie poczucie obrzydzenia, a całość tego wstrętu jest potęgowana przez wątpliwej jakości próby podania latino rapu, które możemy usłyszeć w On My Way, czy wokalne fiasko w Run It Up.
Zobacz również: Oliwka Brazil – Big Mommy EP – recenzja płyty
Cóż mogę powiedzieć jeszcze powiedzieć o COI… Nie będę ukrywać, że ten album powinien się zamknąć na 8 utworze. Wszystko jest tu zwyczajnie przeciągnięte, a prezentowane na drugiej połowie krążka piosenki można zapisać złotymi zgłoskami w muzeum złych pomysłów.
Źródło obrazka wyróżniającego: materiały prasowe/Universal Music