Slotherhouse: Leniwa Śmierć – recenzja filmu. Pozory lenistwa

Slotherhouse: Leniwa Śmierć jest dziwnym przypadkiem filmu, który nie miał prawa się udać. Sam pomysł jest na tyle absurdalny, że już na papierze zdaje się być przepisem na piękną katastrofę. Na całe szczęście, tylko na papierze. 

Okres globalnej pandemii przyniósł ze sobą kryzys również w branży filmowej. Z tego powodu coraz więcej producentów zaczęło szukać możliwości zysku w tańszych produkcjach, zwracając tym samym wzrok ku lekko zapomnianemu wśród szerokiej publiki kinu klasy B. Dzięki temu tylko w tym roku dostaliśmy Kokainowego Misia oraz Puchatek: Krew i Miód. Najnowszy slasher o morderczym leniwcu miał wszelkie predyspozycje, by dołączyć do grona miernych popłuczyn scenariuszowych, żerujących jedynie na wystarczająco szalonym pomyśle. Twórcy jednak okazali się bardziej ambitni i dostarczyli całkiem nieźle wyważoną, samoświadomą parodię gatunku.

Zobacz również: Gęsia skórka – recenzja odc. 1-5. – Klasyczna frajda


Śmierć nadchodzi powoli….


Emily (Lisa Ambalavanar), lubiana, acz niezbyt popularna członkini domu Sigma Lambda Theta zostaje namówiona do kandydowania w wyborach prezydentki bractwa. Okazuje się bowiem, że jej mama również zdobyła ten tytuł. Wspólnie ze współlokatorkami decydują się wejść w posiadanie nieograniczonych pokładów cukierkowości, żeby przeciągnąć pozostałe członkinie na swoją stronę. Tym sposobem Emily decyduje się na odkupienie przeuroczo wyglądającego leniwca od bardzo przyjaznego pana kłusownika poznanego w centrum handlowym kilka dni wcześniej. Dziewczyny ogłaszają go nową maskotką domu i nadają mu imię Alfa. Emily natomiast rozkręca kampanię wyborczą na Instagramie, eksploatując urok swojego zwierzątka. Wszystko to nie podoba się dotychczasowej faworytce wyborów Brianne (Sydney Craven), która oddelegowuje koleżanki ze swojego sztabu do pokrzyżowania planów nowej kandydatce. Od tego momentu rozpoczyna się seria tajemniczych zniknięć koleżanek z bractwa.

Na kilka dni przed wyborami, Madison (Olivia Rouyre), współlokatorka, a zarazem głos rozsądku Emily, przekonuje ją, że leniwiec to jednak nie jest zabawka, a wykorzystywanie go do realizacji swoich celów nie jest okej. Dziewczyny dochodzą do porozumienia i decydują się odstawić puchatego towarzysza do schroniska. Alfie nie podoba się ten pomysł. Czuje się odrzucony, przez co postanawia urządzić dziewczynom prawdziwą (nie do końca) krwawą łaźnię.

Warto w tym miejscu pochwalić decyzję twórców o wykorzystaniu animatroniki przy tworzeniu postaci leniwca. Co prawda włochata wersja Chucky’ego wygląda cudacznie i tak nierealistycznie jak to możliwe, ale ma to jednak swój urok. Tym bardziej, że jest to ewidentny świadomy wybór, który dodaje ogólnemu  klimatowi groteskowości. Duża w tym zasługa sprawnego montażu, podbijającego pokraczność jego ruchów.

Slotherhouse: Leniwa Śmierć
Zdjęcie z filmu Slotherhouse: Leniwa Śmierć | Gravitas Ventures

Leniwa Śmierć, a nie twórcy


Strona techniczna to swoją drogą najmocniejszy punkt produkcji. Scenografia jest stylistycznie spójna. W połączeniu z precyzyjnym doborem kolorystyki tworzy aurę niewinnej teen dramy przypudrowanej bajkową atmosferą. Ten zabieg jest również konsekwentnie stosowany w ścieżce dźwiękowej. Utwory muzyczne wybrzmiewające w scenach budujących charakter obu głównych bohaterek wyraźnie ze sobą kontrastują. Wmomencie poznania Emily dominują głównie tony niczym żywcem wyciągnięte z Kronik Narnii. Natomiast gdy przeskakujemy do Brianne słychać dominujące inspiracje modern popem. Najgorzej pod tym względem wypada segment, zdawałoby się najważniejszy, czyli momenty grozy. Jeżeli cokolwiek pobrzmiewało w tle, przyznaję szczerze, mam trudności z przywołaniem tego w pamięci.

Zobacz również: Zagłada domu Usherów – recenzja serialu. A w tej bajce był kruk i krew

No dobrze, ale jak zatem wypada Slotherhouse: Leniwa Śmierć jako parodia gatunku? Zaskakująco dobrze. Od momentu gdy temat przedwyborczej konkurencji ustępuje miejsca walce o przetrwanie w pełnym wymiarze, twórcy zasypują widza szeroką gamą odniesień do klasyków gatunku. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tutaj odtworzenie kultowej sceny prysznicowej z Psychozy oraz wypadnięcie Michaela Myersa przez okno z oryginalnego Halloween. O wysokim poziomie samoświadomej parodii świadczy też fakt, że sami bohaterowie określają Alfę jako „uroczy włochaty Chucky”. Jest to swoją droga druga tak udana bezpośrednia inspiracja Chuckym w krótkim czasie, zaraz po M3gan. W różnych momentach przewijają się też liczne nawiązania w żartach. Tu z kolei duża zasługa należy się polskim tłumaczom. Musieli włożyć wiele trudu, by główny sens został zachowany, a samo tłumaczenie było jak najbardziej adekwatne do sceny.

Zobacz również: Proces diabła – recenzja filmu. Opętanie czy zwykły przekręt?


Podsumowanie


Na barki twórców Slotherhouse: Leniwa Śmierć spadają liczne słowa krytyki wytykającej żerowanie na chwytliwej tematyce kosztem jakości produktu. Po części jestem w stanie się z tym zgodzić. Mogę uwierzyć, że sam pomysł na najwolniejsze zwierzę świata w roli seryjnego mordercy jest w stanie przykuć uwagę bardziej niż główna oś fabularna filmu. Nie zgodzę się jednak, że on jest w całości odtwórczy i nie niesie ze sobą żadnej wartości. Poza oczywistym wyśmiewaniem slasherowych tropów odtwarzanych już wielokrotnie, scenarzyści serwują nam, z subtelnością ciosu łopatą w potylicę, lekcję moralności o szkodliwości nielegalnego kłusownictwa. Sam epilog próbuje sprzedać nam usilnie krytykę egoistycznych postaw współczesnej młodzieży. To z kolei jakoś ginie pod warstwą lukru, którą został oblany. Nie zaprzeczę, sam film nadużywa swojej gościnności o co najmniej 20 minut. Skoro jednak wspomniana wcześniej M3gan mogła okazać się sukcesem godnym planowania prac nad kontynuacją, nie widzę przeciwwskazań, by to samo uczynić w tym przypadku. Szczególnie, że scena po napisach daje nadzieję na jej powstanie.

INSTAGRAM
https://www.instagram.com/popkulturowcy.pl/

Źródło obrazka głównego: Gravitas Ventures

Plusy

  • Spójność stylistyczna
  • Nacisk na praktyczne efekty i scenografię
  • Wszechobecne inspiracje klasykami gatunku

Ocena

6 / 10

Minusy

  • Mógłby być bardziej krwawy
  • Mógłby być jeszcze 20 minut krótszy
Łukasz Biechoński

Nie straszny mu żaden zakątek popkultury. Ceni sobie tak samo teatralne musicale i opery jak kino splatter czy chorwackie sci-fi. Wierzy, że to nie budżet czyni dzieło, lecz artysta i jego wizja. Tabu dla niego nie istnieje tak długo, jak obie strony czują się w dyskusji komfortowo.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze