W tym roku scena muzyczna przeżywa prawdziwe odrodzenie. Za nami wspaniałe premiery, takie jak Prelude to Ecstasy, HIT ME HARD AND SOFT oraz doskonałe Brat. Doczekaliśmy się powrotu Linkin Park i The Cure. Dodatkowo bracia Gallagher postanowili zakopać topór wojenny i po piętnastu latach ponownie łączą siły pod szyldem Oasis. Po 4-letniej przerwie wraca także Katy Perry. Na najnowszej płycie – 143 – stara się przypomnieć czasy własnej świetności, jednakże czyni to w sposób chaotyczny i dziwny.
Katy Perry nie trzeba nikomu przedstawiać. Ma na swoim koncie popowe hity, które pobrzmiewały na prawie każdej imprezie w latach 2008-2012: I Kissed a Girl, Teenage Dream, Firework. Artystka doskonale poruszała się po rynku muzycznym, wyznaczając trendy, szturmując listy przebojów i zdobywając uznanie wśród krytyków. Wydawać się więc mogło, że wokalistka idealnie odnajdzie się w tym istnym popowym szaleństwie, jakie nastąpiło na przestrzeni ostatnich lat. Niestety, zamiast kolejnego California Girls bądź (kultowego już) Last Friday Night (T.G.I.F.) jej najnowsze wydawnictwo – 143 – okazało się jednym z największych rozczarowań tego roku.
Zobacz również: Najlepsze albumy 2024 roku
143, następca Smile (2020), to już 7. w karierze Perry studyjny album. Ukazał się 20 września nakładem Capitol Records i składa się z 11 utworów, brzmiących tak, jakby wygenerowała je sztuczna inteligencja. W zestawie są także dłużące się 33 minuty i kiczowate, do bólu generyczne teksty.
Płytę rozpoczyna Woman’s World, singiel, który mogliśmy usłyszeć już w lipcu. Utwór ten jest nieudaną próbą stworzenia czegoś w duchu girl power. W zamyśle miał to być energiczny, radiowy hymn dla kobiet. W praktyce brakuje w nim autentyczności i nie wzbudza on żadnych pozytywnych emocji. Oferuje słuchaczom banalne frazesy i niewpadającą w ucho melodię. To samo powiedzieć można o Gimme, Gimme, gdzie Perry wspomógł brytyjski raper 21 Savage.
Zobacz również: The Birthday Party: bunt w niebie – recenzja filmu. Pogo dla oczu
Gorgeous to dziwny, nietrafiony eksperyment, jeśli chodzi o warstwę muzyczną. Chaotyczna, instrumentalnie irytująca struktura, przeciętny tekst. I’m His, He’s Mine dowodzi, że Katy nie jest w stanie znaleźć dla siebie miejsca w nowoczesnej popowej rzeczywistości. Chwyta się zeszłosezonowych rozwiązań, ignoruje aktualne trendy.
Z każdym kolejnym utworem płyta potęguje uczucie rozczarowania. Crush zlewa się z Lifetimes, a All the Love śmiało można pominąć. Po 4-letniej przerwie wielu fanów liczyło na to, że artystka będzie w stanie zaoferować coś więcej. Chyba jedyną ciekawą kompozycją na 143 jest Nirvana. Ta produkcja brzmi naprawdę przemyślanie i dobrze. Może nie jest to piosenka, którą byłabym w stanie polecić do odsłuchania, ale na pewno na tle tak nijakiego zbioru wypada interesująco.
Zobacz również: Natalia Zastępa – Wracam do siebie EP – recenzja płyty
W Artificial, powstałym we współpracy z JID, momentami pobrzmiewa echo świetności Dark Horse, dając nadzieję, że Perry wydobędzie swój dawny blask. Kończące album Truth i Wonder szybko tę iskrę nadziei gaszą.
143 to według mnie płyta bez charakteru, pozbawiona duszy i energii. Taka, którą szybko się zapomina. Siódmy album artystki nie oferuje niczego, co wyróżniłoby go na tle współczesnej sceny pop. Pozostaje jednak wierzyć, że następne wydawnictwo Perry przypomni, dlaczego to właśnie ona królowała na listach przebojów.
Źródło obrazka wyróżniającego: fot. Jack Bridgland