Assassin’s Creed Valhalla – recenzja gry. Nie taki wiking straszny, jak go malują!

Seria Assassin’s Creed ma już 13 lat. Przez ten czas zaliczała świetne odsłony, jak te z Ezio, trochę tych słabszych, a także doświadczyła dużego liftingu od Origins. Kolejne części przyciągały do siebie sporą rzeszę fanów, jednak serii nadal trudno było pozbyć się łatki sandboxa z aktywnościami typu kopiuj-wklej. Tym razem twórcy włożyli w produkcję masę wysiłku, aby odmienić tę opinię. Jak wyszło? Zapraszam do recenzji.

W Assassin’s Creed Valhalla przenosimy się do ery wikingów, czyli pod koniec IX wieku. Wtedy to normandzcy wojownicy najechali angielskie ziemie i brutalnie zajmowali kolejne obszary należące do Sasów. Głównym bohaterem gry jest Eivor, a jego (lub jej) przygody śledzimy od czasów dziecięcych, gdy to los nie był dla niego łaskawy. Urodził się w Norwegii i tam też dorastał. Szukając zemsty za wydarzenia sprzed lat, stał się potężnym i rozpoznawalnym wojownikiem. Po pewnych wydarzeniach, wraz ze swoim bratem Sigurdem, postanawia wyruszyć na podbój Anglii. I właśnie tam zaczyna się cała historia.

Zobacz również: Astro’s Playroom – recenzja gry. Dobre, bo za darmo?

Motyw zemsty jest obecnie już bardzo wyświechtany, więc powyższy opis nie wszystkich może przekonać. Na szczęście wielka tragedia Eivora, jego żądza zemsty, czy też już jej dopełnienie, to zaledwie prolog, który dzieje się w Norwegii. Można go nawet uznać za bardziej rozbudowany samouczek, bo trwa może z pięć godzin, a przy grze na około 100 godzin to prawie nic. Gdy nasz wiking wyrusza do Anglii, rozpoczyna zapisywanie białych kart swojej opowieści i budowanie własnej legendy. W tej żyznej krainie zakładamy własną osadę, którą systematycznie rozbudowujemy, a następnie pozyskujemy nowych sojuszników oraz poszerzamy nasze terytorium wpływów. I na tym przede wszystkim skupia się główna oś fabularna – wikingowie to nie tylko rabunki i palenie wiosek. Udajemy się więc w kolejne regiony rozległej Anglii, tam spotykamy różne osobistości, którym z kolei musimy pomóc, aby zaskarbić sobie ich wdzięczność.

Każdy z takich regionów to kolejna interesująca historia, przyczyniająca się do rozgłosu naszego rodu i osady – Kruczek Przystani. Trzeba twórców pochwalić, że przy tak dużej opowieści zafundowali nam naprawdę wciągającą historię, którą poznaje się z wielką radością. Każde z pomniejszych epizodów czymś się wyróżnia. Często są to wyraziste postacie – tych spotkamy naprawdę dużo – na przykład synowie Ragnara. Innym razem nieoczekiwany obrót spraw czy naprawdę dobrze skrojony scenariusz. Dialogi to właśnie jeden z tych elementów, który zaliczył spory progres względem poprzednich odsłon. W końcu dialogów słucha się z przyjemnością. Pozostaje nam więc tylko chłonięcie ostrych jak brzytwa linijek, świetnie budujących atmosferę scen. Sam główny bohater, Eivor, to całkiem interesująca persona. Nie brakuje mu charakteru i z czasem naprawdę można go polubić – a przynajmniej tak było u mnie. Główny bohater jest wyrazisty i ma swoje zdanie, zapomnijcie więc o kukiełkowej postaci z Odyssey.

Zobacz również: Cyberpunk 2077 – recenzja gry. Co wyszło, a co nie w nowej grze od CD Projekt RED?

assassin's Creed

Ogrom czasu w Assassin’s Creed Valhalla spędzimy na eksplorowaniu świata przygotowanego przez twórców. Na początku zaznaczmy: świat w Valhalli jest przeogromny! Twórcy chyba wzięli sobie za punkt honoru, aby wrzucać nas w kolejnych odsłonach w coraz to większe obszary do zwiedzania. Samo przejście mapy Anglii od jednego końca do drugiego może nam zająć masę czasu (pieszo nawet ponad 3 godziny!), a jest jeszcze mniejsza mapa Norwegii. Do tego mamy tu przytłaczającą ilość aktywności pobocznych. Co jednak zmieniło się względem poprzedniej odsłony Asasyna, to fakt, że tym razem nie musimy wykonywać tego wszystkiego. Nie ma tu sztucznych blokad, które przymuszają nas do wykonywania misji pobocznych, aby tylko uzyskać odpowiedni poziom. Oczywiście nadal posiadanie lepszych statystyk ułatwi nam ukończenie kolejnych wątków, podbijanie kolejnych klasztorów, ale też możemy zabrać się za to, mając mniejsze doświadczenie. Przy odpowiednich manualnych umiejętnościach jesteśmy wstanie temu sprostać.

Co się natomiast nie zmieniło względem poprzednich odsłon Assassin’s Creed, to mapa błyszcząca od nieskończenie wielu znaczników, zachęcających do odwiedzenia kolejnych miejsc. Dla jednych będzie to zaleta, bo wyczyszczenie wszystkich może zająć pewnie i z 200 godzin, dla innych zaś to tylko niepotrzebne rozpraszacze, które sztucznie wydłużają czas rozgrywki. Jak mówiłem, nie trzeba wszystkich ich odkrywać, ani też wykonywać zadań pobocznych czy otwierać miliona skrytek, ale kto grał w jakąkolwiek grę z otwartym światem, ten wie, że po prostu nie da się przejść obojętnie obok tych znaczników. A potem po 3 godzinach łażenia i zbierania materiałów mamy tylko ogromnego kaca, bo mogliśmy w tym czasie cieszyć się wątkiem fabularnym. Taki urok sandboxów. Szkoda jednak, że twórców nie pokusiło o jakieś mniej inwazyjne rozwiązanie, które uwolniłoby mapę od masy świecących punktów. Ghost of Tsushima pokazało, że można.

Zobacz również: Barbarzyńcy – recenzja 1. sezonu

assassin's Creed

Aktywności jest dużo, to już wiemy. Warto też wspomnieć, co takiego Ubisoft przygotował dla nas tym razem. Dużo nowego raczej nie uświadczymy, bo często to zwykła adaptacja do realiów dobrze już znanych aktywności. Mamy więc punkty widokowe odblokowujące obszar mapy, najazdy na klasztory, gdzie znajdziemy niezbędne surowce, anomalie animusa – tu rozwiążemy jakieś proste zagadki środowiskowe – albo na przykład obszary objęte klątwą, gdzie musimy zniszczyć przedmiot ją wywołujący. Są to całkiem interesujące zadania, które jednak po kilkudziesięciu razach robią się po prostu nudne. Nie nudzą za to wydarzenia w świecie gry, zastępujące znienawidzone fetch questy typu znajdź 10 marchewek. Tym razem są to bardzo pomysłowe zadania, w których po prostu pomagamy jakimś noname’om. Misje są krótkie, ale często niezwykle zabawne, dlatego wykonuje się je z czystą przyjemnością.

Na plus oceniłbym także koncept osady. Zakładamy ją tuż po przybyciu do Anglii i stopniowo rozbudowujemy o kolejne budynki, a każdy z nich daje nam nowe możliwości. Możemy postawić na przykład kuźnię, koszary, dom Ukrytych czy stajnie. Dzięki temu będziemy mieli możliwość kolejno ulepszania broni, werbowania Jomswikingów (najemników), wykonywania misji zabójstw członków Zakonu oraz zdobywania kolejnych ulepszeń jeździeckich. Nic jednak za darmo, bo do budowy potrzebujemy sporej ilości materiałów, które zdobywamy przede wszystkim podczas najazdów. Minie więc trochę czasu, nim w pełni rozbudujemy osadę, a do tego momentu nie raz i nie dwa będziemy musieli zadąć w ten cholerny róg – ależ on jest głośny.

Zobacz również: Dark Pictures Anthology: Little Hope – recenzja gry. Kolejny, interaktywny horror…

Oprócz przechadzania się po rozległej mapie i biegania z punktu do punktu, w Valhalli dużo czasu spędzamy również na walce. Ubisoft nie zdecydował się w tym aspekcie na dużą rewolucję, a jedynie na drobne zmiany. Głównie chodzi tu o pasek staminy, który wyczerpuje się, jeśli bezmyślnie machamy toporem albo nie trafiamy w cel. Jednak nieznacznie wpływa to na zmianę stylu walki. Nadal więc trzeba polegać na niezwykle skutecznych kontrach, które pozwalają szybciej wykończyć wroga i aktywują nierzadko efektowne finiszery. No i jeszcze ten słaby balans, przez co łuk jest jedyną bronią, jakiej tak naprawdę potrzebujemy. Poza tym walka nadal nie daje dużej satysfakcji, przeciwnicy są jak gąbki na ciosy, a same animacje ataków pozostawiają sporo do życzenia. Tylko te efektowne wykończenia ratują sytuację, choć z czasem też już nie robią takiego wrażenia. Najgorzej, że po prostu nie czujemy ciężaru broni czy momentu uderzenia – ponownie Ghost of Tsushima wiedzie tu prym.

Na koniec trzeba wspomnieć o dwóch aspektach, które są całkowicie skrajne, jeśli mówimy o jakości wykonania – mam na myśli oprawę audiowizualną oraz kwestie techniczne. Tak jak gra wygląda i brzmi niesamowicie, tak już techniczne dopracowanie leży w wielu miejscach. Wiec tak, Assassin’s Creed: Valhalla wygląda przepięknie, zwłaszcza na konsolach nowej generacji czy PC, gdzie działa w płynnych 60 klatkach na sekundę i rozdzielczości nawet 4K. Często zwyczajnie nie mogłem powstrzymać się przed robieniem kolejnych screenów, a momentów zachwytu – ładnym krajobrazem czy piękną budowlą z czasów Rzymian – miałem naprawdę dużo. Do tego moje uszy ciągle były łechtane cudowną muzyką z udziałem między innymi Wardruny. Tylko co z tego, jak te piękne chwile wielokrotnie przerywane były okropnymi bugami. Nieraz nawet wczytywanie save’ów było koniecznością, aby ukończyć misję. Poza tym dziwne blokowanie, usuwanie zapisów, znikająca postać i wiele więcej. To nie powinno mieć miejsca.

Zobacz również: DOOM Eternal – recenzja gry. KREW, ROZPIERDUCHA I HEAVY METAL!

Assassin's Creed

Co więc można powiedzieć o Assassin’s Creed Valhalla? To całkiem udana produkcja, która potrafi zachwycić, zauroczyć i wciągnąć na długie, długie godziny. Czy jednak kolejna gra z serii pozbyła się grzeszków jej poprzedników? Częściowo, a na pewno poczyniono ku temu pewne kroki. W końcu mamy dobrze napisanego głównego bohatera, wciągający główny wątek oraz erpegowe dialogi. Dalej jednak gra to piaskownica, która potrafi nas zakopać nudą, no i jeszcze ta masa bugów. Mimo to przy Valhalli bawiłem się naprawdę dobrze, bo postanowiłem zaakceptować jej wady i po prostu cieszyć się tym, co dobre. I wszystkim polecam podobne podejście.

OCENA: 7.5/10

Mateusz Chrzczonowski

Nie zna się, ale czasem się wypowie. Najczęściej na tematy gamingowe, bo na graniu i czytaniu o grach spędził większość życia. Nie ukrywa zboczenia w kierunku wszystkiego, co pochodzi w Kraju Kwitnącej Wiśni czy też niezdrowego zauroczenia kinem z różnych zakątków Azji.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze