Dobra, to będzie jedna z tych rzadko spotykanych u mnie poważniejszych recenzji. Ale zanim to, muszę się wystrzelać ze śmieszków. A oglądając film Ojciec, przyszły mi do głowy dwie myśli. Po pierwsze, taka, że tak naprawdę to dokument, a nie film. Ot, ekipa filmowa wbiła do domu 83-letniego Anthony’ego Hopkinsa i zaczęła robić sobie z niego jaja – voila, oscarowy film. Natomiast druga myśl, wpadła do głowy przy okazji rozmowy z naszym drogim i siwym Żbikiem. Ja i Żbiku lubimy nie tylko oglądać, ale także i pisać horrory. I dziś właśnie wpadliśmy na pomysł, by zrobić remake Ojca w klimatach komediowego horroru, z tym twistem, że główny bohater cierpiący na demencję starczą jest kanibalem. To tyle w ramach heheszków, a teraz przejdźmy do właściwej recenzji.
Mam to szczęście, że już od dziewięciu rozdań nagród Akademii, w puli nominowanych w kategorii Najlepszy Film znajduje się przynajmniej jedna taka produkcja, która z miejsca wchodzi do mojej topki. Wywołuje u mnie masę różnych emocji. Angażuje, zmusza do refleksji, a po seansie nie może uciec, wyjść z głowy. I, zazwyczaj nie wygrywa Oscara w tej najważniejszej z kategorii. Zazwyczaj, bo ostatnie dwa lata wyjątkowo siadły. Green Book i Parasite przełamały moją osobistą, niefortunną passę do umiłowania tytułów, które szans na wygraną właściwie nie mają. Niestety, powracam do tradycji, bo w tym oscarowym sezonie, moja nowa miłość – Ojciec – Oscara za Najlepszy Film na pewno nie zwycięży.
Zobacz również: Minari – recenzja filmu. Trudy dnia codziennego
Nie dlatego, że to zły film, o nie. Pod każdym względem stoi na niesamowicie wysokim poziomie. Aktorsko, scenariuszowo, realizacyjnie. Tyle tylko, że najzwyczajniej w świecie, porusza on tematykę, która w Hollywood nigdy nie była na tyle chodliwa, by zwyciężać złote laury – tematykę starości. Ojciec nie rozprawia o rasizmie (jak co drugi zwycięzca Oscara w ostatnich 7 latach). Nie jest o problemie pedofilii w kościele jak Spotlight czy polaryzacji społecznej, jak wspomniany już Parasite. No, cóż, nie jest też o stosunku kobiety z rybą jak Kształt Wody… Reżyserski debiut Floriana Zellera, będący jednocześnie adaptacją jego sztuki Le Père z 2012 roku, przedstawia świat z punktu widzenia starszego człowieka cierpiącego na demencję.
Nie jest to typowe podejście do tematu, jak sugeruje oficjalny opis filmu czy zwiastun. To nie jest kolejna ckliwa historyjka o trudach, jakie przechodzi rodzina w związku z pogarszającym się stanem seniora rodu. Znacie te gatunkowe filmy, prawda? Córka, której życie wywróciło się do góry nogami, bo jej rodzic zachorował. Spięcia z małżonkiem, narastające frustracje, brak oddechu. Oczywiście, te wszystkie elementy występują w Ojcu. Tyle tylko, że doświadczamy ich w ten sam sposób, co główny bohater filmu. Widzimy świat w taki sposób, w jaki on go widzi i rozumuje. Perspektywa człowiek, toczonego przez demencję starczą.
Zobacz również: Palmer – recenzja filmu. Nietypowa przyjaźń dwójki outsiderów
Podejrzewam, że Ojciec przemówi przede wszystkim do osób, które borykały się z tą nieprzyjemną sytuacją, jaką jest posiadanie chorego, bliskiego krewnego. Życie z nim na co dzień i bezradne przyglądanie się jego pogarszającemu się stanowi zdrowia. Aż w końcu całkowite zapomnienie przez tę osobę. Zapomnienie kim jest, kim są jej bliscy. Znalezienie się w innym miejscu i czasie. Miałem tę nieprzyjemność oglądania i przeżywania na żywo tego zatracenia tożsamości u dwójki bliskich mi ludzi, moich babć. Pamiętam, jak jedna z nich – ta, która mnie wychowała i którą pamiętam z dzieciństwa jako silną i zaradną kobitę – mizerniała stopniowo w oczach, a w jej pamięci pojawiały się co raz częstsze luki.
To boli, gdy widzisz, jak najbliższa Ci osoba słabnie. Zmienia się i staje się powoli kimś innym. Bardzo często reakcją na taki stan rzeczy jest złość, frustracja i niemożność pogodzenia się z losem. Wmawianie sobie, iż to tylko chwilowe. Ojciec niesamowicie odzwierciedla to, czym jest demencja. Pozwala zrozumieć osobę cierpiącą na tę chorobę. Nie chcę używać tutaj słów poradnik czy instruktaż, bo to bardzo krzywdzące określenia zarówno dla wartości, jakie ten film ze sobą niesie jak i dla osób, które mogą szukać w nim ukojenia. Jednak jeśli ktoś chciałby lepiej zrozumieć tę chorobę, zobaczyć świat takim, jakim widzą go ludzie dotknięci demencją, to Ojciec ukazuje to w najbardziej prawdziwy i przerażający sposób.
Zobacz również: Kosmiczny balet, czyli jaką rolę odgrywa muzyka w 2001: Odyseja kosmiczna
Mówię przerażający, bo, bądź co bądź, temat ten wzbudza we mnie ogromny strach – stąd też taki tytuł recenzji, groza starości. Wiem, że już i tak jest bardzo sentymentalnie, ale pozwólcie mi na jeszcze jedną, małą personalną wstawkę. Nieustannie z tyłu głowy noszę jedno wspomnienie, które wróciło do mnie jak bumerang podczas seansu tego filmu. Mianowicie kilka lat temu, na bardzo krótką chwilę straciłem nad sobą kontrolę. Dosłownie. W jednej chwili z moich ust zaczęły się wydobywać jakieś pozbawione ładu, składu i sensu zdania, niezależnie ode mnie. Nie mogłem się też zatrzymać, ani usiąść, jakbym działał na autopilocie. Byłem tego świadom, ale nie potrafiłem nad tym zapanować. Przyczyną takiego okropnego epizodu okazało się połączenie gorączki oraz bardzo silnych leków. Ale od tamtego momentu co raz bardziej zacząłem się bać starości. Bo właśnie tak sobie ją zacząłem od tamtego momentu wyobrażać. Jako jazda na autopilocie. Brak kontroli. Bycie tylko pasażerem w swoim ciele, gdy ktoś inny przejmuje rolę kierowcy.
Ojciec wyzwolił we mnie erupcję uczuć. Całą ich paletę. Chciałbym zażartować, iż ostatnim filmem, któremu się tego udało dokonać był Freddy Got Fingered, ale obiecałem, że będzie na poważnie (choć trochę prawdy w tym jest). Najczęściej jednak z tych emocji towarzyszących mi podczas seansu, powracało uczucie strachu. Żaden horror o duszkach, mordercach i innych jumpscare’ach nie wywoła u was takiego przerażenia, gdy pomyślicie, że za kilka-kilkadziesiąt lat to wy możecie być w sytuacji bohatera The Father. Że to wy możecie być tymi szczęściarzami, których dotknie choroba niepamięci.
Zobacz również: Nie tylko Vega #1 – Salto Tadeusza Konwickiego
Anthony Hopkins w wieku 83 lat osiągnął swoje aktorskie opus magnum. Co ciekawe, udział Hopkinsa w adaptacji The Father był dla Zellera warunkiem koniecznym do stworzenia filmu w wersji anglojęzycznej. Po obejrzeniu występu Hopkinsa, nic dziwnego, że reżyser tak bardzo zabiegał o jego angaż. Ta rola to swoiste ukoronowanie jego wspaniałej kariery. Jego występ, tak jak i cały film zresztą, wzbudza co chwilę bardzo skrajne, często sprzeczne ze sobą emocje. Aż nadchodzi finał, a po nim już tylko głucha cisza i niewyobrażalny, wewnętrzny smutek.
Szkoda, że najpewniej nie zostanie nagrodzony statuetką Oscara, bo z tegorocznych nominowanych dorównuje mu chyba tylko wyjątkowy Riz Ahmed. Na spore słowa uznania zasługuje także Olivia Colman, grająca córkę Hopkinsa. Ten występ nie jest wcale gorszy. Jej ból, jej szczątki nadziei, jej wewnętrzna walka i moralny dylemat – wszystko to bije z ekranu. Czuć to, jest w tym wszystkim autentyczna, prawdziwa. A to nadaje całemu obrazowi jeszcze bardziej bolesnego wydźwięku.
Niektórzy przeżyją ten film bardziej, inni nieco mniej. Ja zostałem przez Ojca emocjonalnie zmiażdżony. Zmusił wręcz do zastanowienia się nad życiem. Ale, dosyć tego, porzućmy już poważny ton i rozważania na temat życia i śmierci, bo – przysięgam – jestem już o krok od rzucenia tu jakimś aforyzmem, a tego bym sobie nigdy nie wybaczył. The Father polecam każdemu, bez wyjątku. Najlepiej niech świadczy o nim to, że zmusił mnie do takiego uzewnętrzniania się w recenzji i rozmowy o UCZUCIACH. Teraz dla równowagi będę musiał nagrać odcinek Patokulturowców…
Recenzja 10/10, podobnie jak film.