Ostatni pojedynek – recenzja filmu. Czyż nie dobija się kobiet?

Ciężko być dobrze postawionym chłopem w obecnych czasach. Masz wytwórnię filmową, pełno pieniędzy, nagrody na półkach, aż nagle jakimś kobietom przypomina się coś, co zrobiłeś kilkanaście lat temu. Przecież miały nic nie mówić! Niedługo później siedzisz w więzieniu z furą wyroków na koncie i ludzie jakoś częściej dostrzegają twoje nazwisko na początku filmu – kwitując je, wedle uznania, ironicznym parsknięciem lub wzdrygnięciem obrzydzenia.

Zobacz również: Poprawność polityczna właśnie osiągnęła następny level

Wszyscy wiedzą, o kogo i o jaką sprawę chodzi. Przywołanie historii owego producenta jest chyba tym najgłośniejszym przykładem „sprawiedliwości po latach”. Pomimo, że cały ruch zwracający uwagę na problem molestowania nie zaczął się w tym momencie, to był dużym bodźcem do sięgnięcia w przeszłość, zwłaszcza przez kobiecą część branży filmowej. I choć niestety, było to w kilku przypadkach zbyt nachalnie, a czasem wręcz chamsko wykorzystywane celem czy to wzbudzenia rozgłosu, sensacji, czy po prostu zemsty na danej osobie, to nie bójmy się powiedzieć, że dobrze, iż coś w tym kierunku się dzieje. Bo po prostu warto rozmawiać.

Chodliwy temat zawsze się dobrze sprzedaje i Ridley Scott sięgnął do historii –  ta przedstawiona w filmie Ostatni Pojedynek (The Last Duel) rzeczywiście miała miejsce w drugiej połowie czternastego wieku. Sam tytuł filmu był już intrygujący – wpisywał się niestety w dziwny trend, zaczerpnięty niemal z gier: kręcenia filmu o bardzo podobnej, bądź wręcz identycznej nazwie, co poprzednia produkcja danego reżysera. I tak dostaliśmy kolejne Wesele Smarzowskiego, dostaniemy zaraz kolejnego Pitbulla Vegi. Obecność Scotta w tym zacnym gronie pod nazwą „Nie mam pomysłu na tytuł” mogła nieco napawać trwogą – wszak Pojedynek (The Duelists) z 1977 roku to pełnometrażowy debiut tego ponad osiemdziesięcioletniego obecnie reżysera. Wydawać by się mogło, że czterokrotnie nominowany do Oscara twórca chce spiąć klamrą swoją, nie ukrywajmy, dość wyboistą karierę i schować kamerę do szafy.

Ostatni pojedynek
Fot. Materiały prasowe

Oba filmy są dość podobne do siebie w zamyśle, choć wydarzenia dzieli ponad 400 lat – w obu mamy zatarg między dwoma wojakami. Z tą różnicą, że waga owych zatargów jest całkiem inna. W pierwszym Pojedynku sprawa rozchodzi się o splamiony honor i męską dumę. Ostatni pojedynek jako przedmiot waśni stawia oskarżenie o gwałt na małżonce. W filmie sprzed ponad czterdziestu lat ów tytułowy pojedynek wygląda jak walka skaczących sobie do gardeł kogucików, lub bardziej naturalistycznie, przekomarzanie się przedszkolaków w piaskownicy – ty mi złamałeś łopatkę, to teraz ja nasikam ci do wiaderka. Nowszy film bardziej buduje napięcie i już od pierwszych minut pokazuje nam, że nie ma innej opcji, jak brutalna walka na śmierć i życie na udeptanej, acz zmarzniętej ziemi.

Zobacz również: Nie czas umierać – recenzja filmu. We have all the time in the world

Wspomniana klamra, mająca spinać karierę Ridley’a Scotta, dużo bardziej widoczna jest na przestrzeni samego filmu. Ten zaczyna się przygotowaniami do pojedynku, który, jak można się domyślić, będzie końcową i kulminacyjną sceną. To żadne zaskoczenie, że tytułowa ostatnia walka odbędzie się na końcu. To tak, jakby być zdziwionym tym, że ukrzyżowano Jezusa w Pasji. Bardzo ciekawym zabiegiem jest przedstawienie ramy filmu niczym składania zeznań na komendzie, albo (bliżej tego, co dostajemy w fabule), odpowiadania przed sądem. Mamy tu trzy segmenty, nazwane rozdziałami, kolejno: oskarżającego, oskarżonego i pokrzywdzonej.

Ostatni pojedynek
Fot. Materiały prasowe

Wiele wydarzeń w filmie Ostatni Pojedynek zobaczymy na ekranie kilka razy i to z różnej perspektywy, bo jak to w życiu – każdy może inaczej interpretować daną sytuację. Ciekawie ukazane są też cechy osób widziane oczami tego, kto daną historię opowiada. A kto opowiada? Zaczyna Matt Damon jako Jean de Carrouges, potem do głosu dochodzi Adam Driver w postaci Jacquesa Le Gris, a zeznania kończą się opowieścią Jodie Comer, która portretuje Marguerite de Carrouges. Obok całej tej trójki z ekranu wybija się jeszcze postać Bena Afflecka, grającego hrabiego Pierre’a d’Alençon. I choć Ridley Scott tutaj nie osądza, nie narzuca topornie swojej wizji, nie gloryfikuje pewnych postaw i osób, to powiedzmy sobie szczerze – z całej tej czwórki tak naprawdę polubić możemy tylko Marguerite.

Zobacz również: Squid Game – recenzja pierwszego sezonu. Traumatyczne zabawy.

Burakowaty Damon gra wiecznie pokrzywdzonego przez los giermka z fryzurą na czeskiego piłkarza i dziwnie przyciętą brodą, który cały czas stara się udowodnić, że w czymś jednak jest dobry i „mi się przecież należy”. Dwulicowy i przebojowy Driver portretuje jego kolegę z przeszłości, którego porównać można do mema „syn koleżanki twojej mamy”. Najpierw jest faworyzowany przez hrabiego, dostaje pozycję na jego dworze, lecą na niego wszystkie dworzanki, perfidnie odbiera to, na co Jean zapracował. Obleśny Affleck z utlenionymi włosami jest zwierzchnikiem obu i zachowuje się jak typowy uprzywilejowany ważny buc – robi co chce, chleje do rana, a w przerwach między przyjmowaniem grupek niewiast w swoim łożu, zagląda też czasem do alkowy swojej żony.

Ostatni pojedynek
Fot. Materiały prasowe

No i na deser zostaje nam główna oś fabularna tej całej historii – Marguerite de Carrouges w osobie świetnej Jodie Comer. Przedstawia ona postać dość nowoczesnej, jak na tamte czasy szlachcianki – choć zna miejsce kobiet w obecnych czasach i je z godnością akceptuje, to czyta książki, dba o służbę, zastępuje męża w stajni podczas jego nieobecności. No i właśnie – stajnia. O tym, że Jean prowadzi hodowlę koni dowiadujemy się dopiero, gdy patrzymy na historię oczami Marguerite. Może nie być przypadkiem, że w opowieściach dwóch wojaków w ogóle nie zwraca się na to uwagi, a u pani zamku Carrouges temat ten kilkukrotnie wraca.

Zobacz również: Wesele – recenzja filmu. Smarzowskiego rozliczenie z przeszłością

Żywot koni w hodowli można przyrównać do sytuacji kobiet w okresie średniowiecza i późniejszym. Konie nie mają głosu, dba się o nie, żeby dobrze wyglądały, trzyma pod kuratelą i chroni przed niespodziewaną wizytą nieczystego ogiera. Jaka była rola kobiet wtedy? Dobrze wyglądać u boku męża, dbać o niego, spełniać zachcianki i przede wszystkim – dać dziedzica. No i co bardzo istotne, nie odzywać się, gdy nie trzeba. Po całym zajściu Marguerite na szczęście zaprzecza tej zasadzie, walcząc o swoje i chcąc udowodnić własne racje, pomimo przeciwności losu i namawiania przez innych do porzucenia tego „niedorzecznego pomysłu”.

Ostatni pojedynek
Fot. Materiały prasowe

W każdym razie do tytułowego pojedynku dochodzi i warto czekać na niego ponad dwie godziny. Sceny walk są w tym filmie surowe niczym końskie mięso, nieprzyjemne niczym dotyk zbroi w grudniu, ostre niczym miecz po użyciu kamienia szlifierskiego. Całość okraszona jest świetną muzyką nawiązującą do epoki, pięknymi ujęciami Dariusza Wolskiego, a przeważającym klimatem jest nieprzyjemna zima – zdecydowanie nie taka, w której lepimy bałwanki i rzucamy się śnieżkami. I tu się zatrzymamy. Podsumowując, Scott idealnie odrobił lekcje z historii – czytając oryginalny materiał, który posłużył do powstania filmu Ostatni Pojedynek, można naprawdę przyklasnąć, widząc ile nie do końca istotnych dla przebiegu fabuły detali zostało ukazanych w oparciu o wydarzenia historyczne. Co by nie mówić – do historycznych filmów to on jednak ma rękę.

A to, że historię sprzed ponad sześciuset lat można tak łatwo połączyć z obecnymi wydarzeniami pokazuje, że mimo, iż nie chodzimy już w zbrojach, nie czekamy na odpowiedź na wiadomość dwa miesiące, nie musimy jechać kilka tygodni do stolicy po odbiór wypłaty, to wciąż jesteśmy ludźmi. Tymi samymi ludźmi, co sześćset lat temu, może nieco inaczej myślącymi, mającymi inne podejście do życia, ale problemy możemy mieć podobne. Teraz jest łatwiej, bo w ciągu chwili możemy przemówić do całego świata. Kiedyś trzeba było się dużo mocniej napracować, ale obie rzeczy łączy jeden wspólny mianownik: rozmowa i powiedzenie o tym, co nam leży na sercu. Bez tego nie zmienimy nic, począwszy od tych najdrobniejszych problemów, kończąc na tych globalnych i „chęci zmieniania świata na lepszy”. Bo po prostu warto rozmawiać.

Plusy

  • Sprawdzian z historii zaliczony na szóstkę
  • Surowy klimat, piękne zdjęcia i muzyka z epoki
  • Ciekawe, wręcz sądowe pokazanie wydarzeń z różnych perspektyw

Ocena

7.5 / 10

Minusy

  • Płytkie podejście do tematu dyskusji
  • Bardziej to blockbuster niż inteligentna analiza społeczna
Kamil Kołodziejczyk

Zasiedziany od lat w DOBRYCH Star Warsach twórca zbyt długich zdań i złożonych opowieści, a także fan filmów inspirujących do dyskusji i gier, do których nie są potrzebne żadne inne osoby. W kinie lubi przede wszystkim mądre narracje i ciekawą kompozycję, a poza kinem dobre, płynne produkty, bezsensowne ciekawostki i czasem ludzi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze