Dobijanie koreańskich koni. Krytyka klasizmu w Squid Game

W 2020 Parasite zdobywa cztery Oscary, między innymi za najlepszy film, udowadniając tym samym, że problem podziałów społecznych znacznie wykracza poza uprawianą w XIX wieku korespondencję dwóch brodatych Niemców. Nie jest to zresztą pierwszy raz, kiedy reżyser Bong Joon-ho podejmuje tę problematykę. Wystarczy zerknąć chociażby na Snowpiercera, film z 2013, który w nieoczywisty sposób przetwarza zagadnienie walki klas.

Bong Joon-ho nie jest jedyną osobą, która przyczynia się do rewitalizacji refleksji na temat problemów dysproporcji komfortu  życia w obszarze różnych statusów społecznych. Jestem głęboko przekonany, że gdyby nie powieści oraz filmy z nurtu young adult pokroju Igrzysk śmierci, serii Niezgodna czy chociażby Więźnia labiryntu, serial autorstwa Hwanga Dong-hyuk nie odniósłby tak spektakularnego sukcesu. Zresztą Hwang kilkukrotnie wspominał, że skrypt powstał już w 2009. Musiało więc minąć aż dwanaście lat, aż ktoś zdecyduje się projekt sfinansować. Tym kimś okazał się Netflix, a Squid Game stało się faktem.

Zobacz również: Squid Game – recenzja pierwszego sezonu. Traumatyczne zabawy

Nie dziwi mnie zupełnie popularność Squid Game. Ogromne zainteresowanie koncepcją battle royale w szeroko rozumianej popkulturze przetarło szlaki dla serialu opowiadającego historię ludzi zmagających się z brutalną grą, w której na szali stawia się ogromną nagrodę pieniężną oraz życie setek uczestników. Można oczywiście zastanawiać się, jak w kontekst Fortnite’ów, Player Unknown: Battlegroundów, Kosogłosów i innych Parasite’ów wpisuje się Squid Game, mnie jednak bardziej interesuje społeczny aspekt serialu oraz niezaprzeczalna problematyka klasowa.

Zanim jednak przyjrzymy się samemu serialowi, nie mogę nie wspomnieć o innym dziele kultury, którego wydźwięk pobrzmiewał mi w głowie podczas oglądania kolejnych odcinków koreańskiej produkcji. Mam na myśli powieść (na podstawie której powstał również film) Horace’a McCoy’a pt. Czyż nie dobija się koni? Autor bierze w niej pod lupę położenie młodych Amerykanów w okresie Wielkiej Depresji w Stanach Zjednoczonych, kiedy to pozbawieni perspektyw dwudziestokilkulatkowie próbowali odnaleźć się w niesprzyjającej rzeczywistości.

Zobacz również: Dwunastodniowa opowieść o potworze, który umarł w dniu ósmym – recenzja filmu.

Aby zarobić pieniądze, bohater powieści McCoy’a bierze udział w wielkim maratonie tanecznym, wycieńczającym do granic możliwości widowisku oglądanym przez bogatszych Amerykanów. Uczestnicy konkursu zmuszeni są do wielogodzinnego tańca – jeśli przestaną, zostaną zdyskwalifikowani. Tancerze zostają więc zredukowani do roli koni wyścigowych, których zwycięstwo obstawia się w zakładach. Brzmi znajomo, prawda? Wystarczy przypomnieć sobie ostatnią rozmowę Lidera z Gi-hunem. Squid Game zatem nie robi nic nowego. Poprzez ugruntowaną już w kulturze formułę zabójczej gry oraz narrację o nierównościach społecznych sili się na komentarz pod adresem współczesnej rzeczywistości wolnorynkowej.

squid game photo 1
Fot. Brobible

Realia Squid Game to skrajnie nieprzyjazny świat, w którym bogaci mają niemalże prawo do życia osób z niższych klas społecznych. Tę dynamikę widać nie tylko w kontekście samej gry i oglądających ją z wygodnych kanap VIP-ów, wystarczy przypomnieć odcinek drugi – o mało subtelnym tytule „Piekło”. Sceny, w której Ali upomina się o swoje wynagrodzenie czy rozmowa Sae-byeok z urzędnikiem, dosadnie pokazują, że realia te rządzone są przez tych, którzy mają pieniądze. Autor serialu usiłuje nas przekonać, że jego dzieło dzieje się w świecie, w którym istnieje tylko jedna determinanta relacji między warstwami społecznymi i jest nim właśnie znaczek dolara.

Zobacz również: Squid Game – TOP10 bohaterów 

W sukurs potwierdzania tezy autora śpieszy narracja obrazem: odcinek drugi to bezapelacyjnie najbardziej przygnębiający wizualnie fragment serialu. Z nieba leje się deszcz, chłodne i surowe barwy odrealniają koreańskie ulice, znikąd pomocy, więc jedynym wyjściem jest samobójstwo w wannie pełnej wody. Albo powrót do przerwanej wcześniej głosem większości gry o wielkie pieniądze. Serial pokazuje nam, że ponad czterysta osób doprowadzonych na skraj wytrzymałości przez problemy finansowe (a co za tym idzie: społeczne) woli wziąć udział w morderczym wyścigu, w którym ten, kto nie zajmuje pierwszego miejsca, umiera.

squid game picture 2
Fot. Materiały prasowe

Squid Game wykorzystuje proste archetypy bohaterów do pokazania zależności między desperacją i chęcią przetrwania a idealizmem i naiwną wiarą w ludzkie dobro. Spójrzmy na kreację Sang-woo. Hołubiony przez głównego bohatera intelektualista z każdą kolejną grą pokazuje swoje prawdziwe oblicze: „po trupach do celu”, „lepiej oni niż ja”. Finalnie walka pomiędzy Sang-woo a Gi-hunem urasta do rangi walki ideowej, gdzie stawką jest próba udowodnienia widzom, że nie warto tracić swojego człowieczeństwa w imię pieniędzy i przetrwania za wszelką cenę. I to nie jest tak, że widz ma tutaj jakiekolwiek pole do interpretacji. Wydźwięk tej sceny jest do bólu jednowymiarowy, co niestety mocno ciąży na odbiorze całego serialu.

Zobacz również: Monster, tom 1 – recenzja mangi. Kto tutaj tak naprawdę jest potworem?

Bo w zasadzie Hwang Dong-hyuk chce nam powiedzieć jedno: żyjemy w świecie zdominowanym przez pieniądz, jeśli go nie masz, to jesteś na dnie społecznej drabiny, a uśmiechnięci, gładko ogoleni panowie w garniturach mają prawo nie tylko do twojej przyszłości, ale wręcz do twojego życia. Mimo to nie warto się poddawać, grać w ich społeczną gierkę, tylko niestrudzenie wierzyć w ludzi i dobro. Jakkolwiek brzmi to trochę jak morał jednego z odcinków Kubusia Puchatka, to kryje się w tym naiwny idealizm, który w Squid Game reprezentuje właśnie nieugięty w swym miłosierdziu Gi-hun. Serial stara się także przekonać nas, że Gi-hun wcale nie wygrał. Choć inni przegrali, on sam, nawet pomimo zwycięstwa w świetle reguł morderczych zawodów, zwycięzcą się bynajmniej nie czuje. Samo podjęcie gry regulowanej widzimisię ludzi z najwyższej klasy społecznej już jest więc przegraną, człowiek zgadza się bowiem na bycie w położeniu, w którym moralne zwycięstwo nie ma prawa zaistnieć.

squid game

Jak funkcjonować w takiej rzeczywistości? Skoro metaforycznej gry w kalmara wygrać się nie da, a życie w niższych warstwach społecznych jest piekłem, to co zrobić? Na to, skądinąd najciekawsze pytanie płynące z seansu serialu, Hwang Dong-hyuk nie odpowiada. I oczywiście, że nie odpowiada, bo rozwiązania problemu społecznego rozwarstwienia szukamy już, jako ludzkość, od starożytności.

Ostatnia scena serialu pokazuje Gi-huna, który ze zdeterminowaną miną decyduje się na powrót do gry w celu walki z jej organizatorami. Otwarte zakończenie to oczywista zapowiedź kolejnego sezonu, ale możliwe, że pobrzmiewa w nim odautorska propozycja walki z opresyjną machiną społeczną – świadome podjęcie gry w celu wykorzystania jej zasad przeciwko dekadenckim organizatorom. Oczywiście historia uczy nas, że podobne zabiegi nie kończą się dobrze. Tym bardziej ciekawy jestem drugiego sezonu.

Chociaż krytyka klasizmu w Squid Game jest dość toporna i często szyta grubymi nićmi (istnieją dzieła podejmujące problematykę klasową w znacznie skuteczniejszy, subtelniejszy sposób), to serial bez dwóch zdań wpisuje się w zauważalny obecnie nurt w popkulturze akcentowania społecznych systemów sankcjonowanych siłą pieniądza. Co ciekawe, sama popkultura przecież często te systemy nakręca, poprzez generowanie zysków i zwiększanie kapitału światowych koncernów rozrywkowych. Ciekawe to czasy, w których twórcy, korzystając z mediów finansowanych przez ogolonych panów w garniturach, pokazują, że nie warto finansować ogolonych panów w garniturach.

Błażej Tomaszewski

Lubi rzeczy oraz pisanie. Dlatego pisze o rzeczach.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Piotr Płażewski

Temat trochę na zasadzie „Popatrz, trawa jest zielona”. W obu przypadkach wystarczy spojrzeć za okno, aby się przekonać i nie trzeba oglądać dokumentów na ten temat.
Nie mniej jednak, temat się sprzedaje. A jak powszechnie wiadomo wszystko co się sprzedaje przyciąga producentów. I te ciekawe dla Ciebie czasy, kiedy gładki pan w garniturze finansuje coś, co robi jemu podobnym czarny PR istniał od zawsze.
Z tą różnicą, że kilka dekad temu ten zły pan finansował filmy, gdzie traktowało się kobiety jak inkubatory i zmywarki.
Dziś każda wytwórnia/korporacja chce mieć u siebie geja, czarnego i jakiś „sizm” byleby sprzedać widzowi poczucie bycia tym dobrym, bo kupił bilet.