Spider-Man: No Way Home – Recenzja filmu. Co znaczy być Spider-Manem?

Idąc na produkcję Spider-Man: No Way Home, nie miałem żadnych oczekiwań. Czekałem jak małe dziecko, ale bez zbędnego nastawienia. Bo gdzieś z tyłu głowy pamiętałem, że to dalej MCU. Z tymi samymi problemami, tym samym sposobem prowadzenia narracji. Jak bardzo się myliłem…

Akcja Spider-Man: No Way Home dzieje się bezpośrednio po poprzedniej produkcji, czyli Spider-Man: Far From Home. Cały świat dowiaduje się, że Peter Parker to Spider-Man. Chłopak w związku z tym musi zmierzyć się z lawiną konsekwencji, które spotykają nie tylko jego, ale i bliskie mu osoby. By naprawić sytuację, prosi o pomoc Doktora Strange’a. Ten postanawia pomóc Peterowi, co w rezultacie sprowadza na bohaterów ogromne tarapaty. W Nowym Jorku bowiem zaczęli pojawiać się złoczyńcy z innych wymiarów multiwersum. Parker prosi o pomoc swoich przyjaciół Neda i MJ, by razem ocalili świat przed zagrożeniem z odległych światów.

Zobacz również: Czarna Wdowa — recenzja filmu [DVD]. Boska Florence

Kłamstwem nie byłoby stwierdzenie, że ten film jest odważny. Fabuła pod względem pewnych rozwiązań ustępuje w MCU jedynie Avengers: Infinity War, a jeżeli ktoś jest na bieżąco z filmami Marvela to wie, o jakiej skali tu mowa. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o skalę i wagę dla całego uniwersum. Bo Spider-Man: No Way Home to przede wszystkim świetnie napisana produkcja, która pod względem emocjonalnym nie bierze jeńców.

Trudno pokrótce opisać wątek Petera Parkera, tak rozległym jest. Najlepiej opisuje go pytanie tytułowe: Co to znaczy być Spider-Manem? I nie dostajemy tylko jednej, a kilka odpowiedzi, które we wspaniały sposób rozbierają postać na czynniki pierwsze, w pełni oddając to, kim bohater jest i jaki jest. Film to wielka wiwisekcja Spider-Mana, Petera Parkera ich obu razem jak i osobno. To, przed jakimi problemami musi stanąć postać, jest emocjonujące i poruszające. Że jest przede wszystkim dzieciakiem, naiwnym, pochopnym, lekkomyślnym, ale o wielkim sercu. Widzimy jakim człowiekiem jest, jakim chce być, a jakim tez być musi. Smagany własnymi emocjami i bohaterską powinnością musi wyciągnąć parę cennych lekcji, które będą definiowały go do końca życia. I to właśnie winno być kwintesencją tego bohatera. Spider-Man Toma Hollanda (mimo wiernych fanów wersji Maguire’a) to najlepszy filmowy przyjazny pająk z sąsiedztwa.

Zobacz również: Nasze magiczne Encanto – recenzja filmu. Bajeczny musical w wykonaniu Disneya

spider man no way home
Fot. Kadr z filmu Spider-Man: No Way Home

Wątki innych postaci nie są już tak okazałymi, jednak nie oznacza to, że są złe. MJ przechodzi wielką przemianę względem poprzednich filmów, jednocześnie zostając wciąż tą samą postacią. Wspaniale jest widzieć, jak postać ta otwiera się w kierunku Petera, okazując mu szczerą miłość, którą z perspektywy widza czuć, aż robi się gorąco. Ned dalej zostaje sprowadzony do roli tego trochę niezręcznego kumpla, który jednak jest wielce lojalny i za nic nie zostawi przyjaciela na lodzie. Miło się patrzy na to trio, które wzajemnie wspaniale się uzupełnia.

Prawdziwym novum jest rozwinięcie wątków złoczyńców. Rozpoznają siebie nawzajem, mają jakieś relacje. Lizard i Sandman dalej są sobą. Ten pierwszy fabularnie nie ma zbyt dużo do roboty. Sandman natomiast jest logicznym rozwinięciem zastanym w fabule Spider-Mana 3. Electro, prócz nowego wyglądu, dostaje szansę na aspiracje większe, niż uraza za brak pamięci o jego urodzinach. Tym razem to łaknący mocy złoczyńca z kompleksem niższości. Prawdziwą gratką jest jednak rozwinięcie postaci Doc. Oc.’a oraz Green Goblina. Ten pierwszy wciąż jest tym samym naukowcem, jakiego zastaliśmy w Spider-Man 2, jednocześnie fabuła stara się nie przekreślać jego ofiary, a nadać inne tory, które są równie satysfakcjonujące. Green Goblin natomiast, odarty z paskudnej maski, w pełni oddaje się szaleństwu, chcąc po prostu przeżyć. Bo przecież prawie każdy ze złoczyńców przybyłych do nowego świata, w swoim umiera. Green Goblin nie jest już tylko psychopatyczny, ale i niczym pasożyt, stara się przetrwać, przez co rozumiemy jego motywację.

Zobacz również: King Richard: Zwycięska rodzina – recenzja filmu. Piłka po stronie Akademii

Fot. Kadr z filmu Spider-Man: No Way Home

To, że film wprowadza do kinowej części MCU pojęcie multiwersum tajemnicą nie jest. Cieszy jednak fakt, że mimo wszechobecnej formuły, produkcja ta radzi sobie z tym ciężarem, nie będąc tylko i wyłącznie trybikiem w wielkiej machinie Kevina Feige. Twór ten stoi w pełni na własnych nogach. Nawet nie mając okazji obejrzenia poprzednich produkcji o Spider-Manie od Marca Webba oraz Sama Raimiego widz powinien zrozumieć, co się dzieje (choć z brakami bagażu emocjonalnego ten film traci na wartości). W dodatku mimo długiego trwania film ani razu się nie dłuży. Akcja jest wartka, przystępna i nie męczy.

Minimalnym minusem jest to, że w dalszym ciągu obraz ten tworzony jest pod zachwyt fanów. Znaleziono tu zdrowy środek, który nie czyni z filmu drugiego Avengers: Endgame. Kto jednak zna Spider-Mana tylko z perspektywy wersji Toma Holllanda, może czuć się w kinie nieswojo, słysząc śmiechy i reakcje widowni tam, gdzie z pozoru nie dzieje się nic specjalnego. Na szczęście jednak ten film jest o Spider-Manie, a nie o wszystkim innym co dzieje się wokoło.

Zobacz również: Dwunastodniowa opowieść o potworze, który umarł w dniu ósmym – recenzja filmu. Pandemiczna ucieczka do świata japońskich monster movies

Fot. Kadr z filmu Spider-Man: No Way Home

Wszyscy aktorzy po równo robią świetną robotę. Tom Holland, Zendaya oraz Jacob Batalon mają między sobą fantastyczną chemię. Są rdzeniem całej trylogii o Spider-Manie, to dla nich ogląda się te produkcje. Z tej trójki to Tom Holland miał największy ciężar do udźwignięcia, nawet mimo grania postaci tytułowej. Ilość emocji, szczególnie tych negatywnych, jaką aktor musiał przedstawić, była przerażająco duża jak na taki film. A Holland radzi sobie z nimi wszystkimi kapitalnie. Trzymam kciuki, by rozwijał się w dalszym ciągu, życząc jak największej ilości ról, gdyż tkwi w nim niesamowity talent. Zendaya wciąż przyciąga do ekranu, zacieśniając chemię między MJ a Peterem Parkerem. Batalon tym razem ma większe pole do popisu, co pozytywnie zaskakuje.

Każdy aktor grający złoczyńcę bawił się świetnie na planie, co widać w produkcji i udziela się widzowi. Twarz Willema Dafoe, pozbawiony hełmu wziętego żywcem z Power Rangers, wykrzywia się w każdą możliwą stronę, w pełni oddając szaleństwo Green Goblina. Alfred Molina prezentuje się dostojnie i genialnie. Jamie Foxx dostał szansę, by tym razem nie jako niebieski człek, a on sam w pełni pokazać na twarzy emocje. Reszta aktorów, choć bardziej odstawiona na bok, również nie odstaje.

Marisa Tomei to fantastyczna ciocia May, od której ciepło i odwaga bije na każdym kroku. Benedict Cumberbatch jest charyzmatyczny i zostało tylko czekać na jego drugi solowy film, w którym znów pokaże, na co go stać. J.K. Simmons to aktor wręcz stworzony do roli J. J. Jamesona. I nawet po tylu latach wciąż ma to coś.

Zobacz również: Szef roku – recenzja filmu. (Po)Waga stanowiska

Fot. Kadr z filmu Spider-Man: No Way Home

Film ten jednak nie jest pozbawiony wad, o czym należy wspomnieć. Po pierwsze, w naprawdę wielu miejscach efekty specjalne wyglądają koszmarnie. Potwierdzają się tym samym plotki o cruchu i złym stanie technicznym obrazu tuż przed premierą. Niestety widać to na ekranie. Bryły udające budynki i niedokładnie wymodelowane postacie wybijają z rytmu. To po prostu nie powinno przejść w takim stanie. Tę tendencję jednak widać w dzisiejszym Hollywood coraz częściej i trudno będzie od tego zbiec.

Sceny walk, choć nie wyglądały źle, dalej prezentują pewną stałą MCU. Miejscami wyglądało to naprawdę kreatywnie, choć ilość cięć i miejscami nudne kadry wciąż są solą w oku produkcji Marvela. Do Spider-Mana 2 dalej daleko. Choć tego samego powiedzieć nie można o pozostałych scenach, gdzie wiele z nich zostało pokazanych w kreatywny i zaskakująco ładny sposób.

Zobacz również: Bo we mnie jest seks — recenzja filmu. Polska Marilyn Monroe na wielkim ekranie!

Spider-Man: No Way Home nie jest filmem idealnym. Nie jest to nawet najlepsza produkcja o Spider-Manie. Bez wątpienia jednak plasuje się w pierwszej trójce (tuż po Spider-Man: Into The Spider-Verse oraz Spider-Man 2). W dodatku to chyba najlepszy twór MCU tego roku. Wyznacza on ciekawe tory przyszłym filmom spod szyldu Marvela i wytacza jeszcze bardziej interesujące ścieżki samemu Peterowi Parkerowi. Produkcja ta wzrusza, zaskakuje i przytwierdza szczękę widza do podłogi, nie pozwalając jej zebrać aż do napisów końcowych (czekajcie na scenę po napisach!). Bez wątpienia jedno z najlepszych doświadczeń w całym MCU.

Plusy

  • Narracyjnie to mistrzostwo świata (przyszykujcie sobie chusteczki)
  • Film stoi na własnych nogach
  • Produkcja radzi sobie z wielkim ciężarem fabularnym

Ocena

9 / 10

Minusy

  • Efekty specjalne miejscami brzydkie jak noc
  • Akcja dalej daleka jest od tej przedstawionej w Spider-Man 2
Adrian Hirsch

Miłośnik sztuki i popkultury w jednym. Najpierw ponarzeka na obecny stan Gwiezdnych Wojen, by następnie pokontemplować nad pisaną przez siebie postacią. Pozytywnie nastawiony do świata, choć nie brak mu skłonności do ironizowania rzeczywistości.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Krzysztof Wdowik

Dla fana Spider-Mana, takiego wiesz, geeka, to to jest produkcja na 11/10. Obiektywnie? Ósemka, może nawet bliższa siódemce niż dziewiątce. Bardzo odważny film Marvela, ale sporo tu mankamentów. Poza drobnymi – nasrane dowcipami, że aż rzygać się chce, ciągłe callbacki do poprzednich filmów czy dosyć chaotyczny finał – to najbardziej mnie się chyba nie spodobał główny pomysł „leczenia villainsów”. Jeśli chodzi o Spideya, to jednak Far From Home był znacznie lepszy. Ten jest jak najbardziej udany, ale daleko mu do ideału

Piotr Płażewski

Nawet dla fana Spider-Mana to najwyżej 7/10. Marvel znowu pokazuje czemu mówiąc „multiwersum” myślimy o DC.
Lazy writing momentami bije po oczach. Nie rzucając żadnych spojlerów powiem tylko, że… Ta „dwójka” trochę z dupy się tu znalazła. Podobnie jak przy Endgame i Infinity War ciężko wejść z marszu w historię, zdecydowanie za dużo według mnie nawiązań do… Wszystkiego. W zasadzie każdy wątek emocjonalny ma lekko patetyczny wydźwięk. A Disney dalej podtrzymuje swoją tradycję do sprowadzania sprzątaczek do kupy zrobionej przez Hollanda.

Ogóle ocena lekko przesadzona. Ale nie ukrywam, że miałem banana na twarzy widząc jak Disney funduje mu One more day. Jeśli ta historia miała kiedykolwiek jakikolwiek sens to jest nim Tom Holland. Wszystko co najgorsze dla tej wersji Spider-Mana poproszę.