Ona, czyli film Spike’a Jonze’a z 2013 roku to dzieło kompletne. Stosunkowo prosta historia, która w bezpretensjonalny oraz wrażliwy sposób opowiada o miłości. Problematyka zdawałoby się na wskroś wtórna i oklepana staje się jednak przyczynkiem do postawienia pytania o kondycję współczesnego mężczyzny.
Ona to film, o którym nie da się mówić bez kontekstu Między słowami Sofii Coppoli. Co ciekawe, między tymi obrazami jest dokładnie dziesięć lat i w obu główną rolę żeńską gra Scarlett Johansson. Nie chcę uderzać tutaj w karczemny psychologizm i próbować analizować obu filmów jako komentarza do relacji dwojga filmowców, bo i kompetencji mi brak, i uważam to za mało delikatne. Skupmy się na samych dziełach.
Między słowami to film równie kompletny co Ona. Różnica jest jednak całkiem spora. Dzieło Coppoli opowiada przede wszystkim o samotności w ogromnym świecie przepełnionym banalnymi relacjami i nic nieznaczącymi czynnościami, które mają sprawiać wrażenie satysfakcjonującego życia.
Zobacz również: Joaquin Phoenix na nowym zwiastunie C’mon C’mon
Zarówno Bob (podstarzały aktor), jak i Charlotte (młoda żona wziętego fotografa) orbitują dookoła jałowej codzienności w obcym Tokio. Nie pomaga fakt, że żadne z nich nie zna języka na tyle dobrze, aby porozumiewać się Japończykami. Odpowiedzią na apatię bohaterów staje się miłość.
Miłość nieco zakazana, niewyrażona w pełni, znajdująca się w szarej strefie tego, co obyczajowo wolno, a co jest zakazane. I gdyby nie pocałunek kończący film, widz nie miałby pewności, jak do końca nazwać relację między Bobem a Charlotte.
W tej relacji uobecnia się również mniej oczywisty sens tytułu. Bo zagubieni w znaczeniu (darujcie to karkołomne tłumaczenie) sens odnajdują dopiero w obecności drugiej osoby. I jasne, że nie ma dla tej miłości przyszłości. Jasne, że są dla siebie tylko niespełnionymi obietnicami potencjalnie lepszego życia. Ale to właśnie siła filmu Coppoli.
Niewypowiedziana, niespełniona miłość to ostateczne rozliczenie się z mitem hollywoodzkiego szczęścia, a pocałunek wieńczący seans jest, w moim odczuciu, podjęciem dialogu ze sztucznością hollywoodzkich pocałunków. Zarówno w świecie Między słowami, jak i w świecie realnym historie miłosne nie kończą się pocałunkami. Miłość częściej bywa niewypowiedzianym pragnieniem, a niespełnione wyobrażenia o lepszym życiu zostają… Cóż, wyobrażeniami.
Zobacz również: C’mon C’mon – Recenzja filmu. Świat oczami dziecka.
Sukces Coppoli polega na tym, że nie ma w tym goryczy. Bo dwoje zagubionych ludzi może odnaleźć się w tak ogromnym mieście, jak Tokio. Może spędzić ze sobą kilka niezwykłych chwil między słowami – pełnych słodyczy i wolności od przekleństwa definicji. I to piękno pozwala wierzyć, że warto walczyć, warto kochać i warto być człowiekiem.
Czy to brzmi banalnie? Może. Ale życie chyba jest właśnie banalne, a najwspanialsze dzieła opowiadają o fundamentalnych sprawach w sposób odżywczy i odkrywczy. Między słowami zostawia nas w poczuciu dziwnej nadziei. Takiej trochę może nawet obcej, organicznej, co z pewnością wydaje się nietypowe po tych wszystkich seansach, które karmią nas nadzieją syntetyczną.
Ona Spike’a Jonze’a robi dokładnie to samo. Uderza w podobne tony i pozwala nam poczuć podobne katharsis jak Między słowami. Wartością dodaną jest tu jednak bezkompromisowość w ukazywaniu obrazu współczesnego mężczyzny i jego problemów. Nie tyle z tożsamością, ile ze znalezieniem sobie miejsca w świecie.
Theodore, protagonista Jej, to facet w średnim wieku, wirtuoz słowa parający się pisaniem listów na zlecenie. Film otwiera ciasny kadr ukazujący twarz bohatera, który rozmarzonym wzrokiem zamyka w słowach uczucia jednej osoby do drugiej. Szybko okazuje się, że jego praca (pisanie listów miłosnych na zlecenie) jest w pewien sposób krzywym zwierciadłem potrzeb współczesnego człowieka do przetwarzania uczuć.
Zobacz również: Scarlett Johansson zabrała głos w sprawie konfliktu z Disneyem
Wszyscy chcą usłyszeć, jak bardzo są kochani, ile znaczą dla swojej drugiej połówki, ale nikt nie ma czasu, sił czy po prostu śmiałości, aby to wyrazić. Theodore więc przejmuje tę rolę i zajmuje się spisywaniem uczuć człowieka do człowieka.
Theodore to osoba samotna. Świadomie podtrzymująca swoją melancholię. Dryfuje między miejscem pracy a domem, słuchając muzyki, prosząc system operacyjny swojego urządzenia mobilnego o „smutną piosenkę”. Nawet nie, że konkretnego wykonawcy. Ma być jakakolwiek smutna piosenka. Melancholia głównego bohatera staje się zatem egzoszkieletem pozwalającym mu na funkcjonowanie wśród ludzi.
Ludzi, dodajmy, nieustannie wpatrujących się w swoje urządzenia, odpowiedniki smartfonów. Film dzieje się w niedalekiej przyszłości, kiedy stopień zaawansowania komputerów i urządzeń mobilnych pozwala na rezygnację z klawiatur. Wszystko opiera się na komunikacji głosowej. Właśnie dlatego tak istotny jest system operacyjny, który może wejść z użytkownikiem w krótką dyskusję, zadać precyzyjne pytania i zadbać o porządek na mailu.
W tym świecie Theodore decyduje się na zakup nowego systemu operacyjnego. Przełomowe rozwiązanie, sztuczna inteligencja do złudzenia przypominająca osobowość myślącego i czującego człowieka. Co więcej, taki OS ma również poczucie humoru, jest zdolny do abstrakcyjnego, kreatywnego myślenia, a szybko wychodzi na jaw, że jego przywiązanie do użytkownika dalece wykracza poza zwykłą relację szef–sekretarka.
Zobacz również: Scarlett Johansson powróci w tajemniczym projekcie Marvela
Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz. Ona nie jest historią o tym, czy można zakochać się w sztucznej inteligencji. Jeżeli kogoś bardzo taka interpretacja kusi, to mógłby jej bronić. Prawdopodobnie skuteczny i wprawny dyskutant by ją obronił, tylko, moim zdaniem, to poważne spłycenie tego, co film chciałby nam powiedzieć.
Między słowami jest opowieścią o tym, że miłość (nawet niewypowiedziana i niespełniona) jest uniwersalnym lekiem na samotność i jałowość życia. Ona z kolei opowiada o tym, że miłość bywa obciążeniem, a ludzie w związku często rozwijają się nierównomiernie. I co zrobić, kiedy jedna osoba jest już kimś zupełnie innym niż na początku relacji?
To trudne emocjonalnie zagadnienie i Ona wychodzi z tego zwycięsko. Porządnie kopie po uczuciach i, darujcie prywatę, ale nie ma opcji, żebym obejrzał ten film bez szlochu na ostatniej scenie.
Film Jonze’a pokazuje obraz współczesnego mężczyzny o rozbudowanej sferze emocjonalnej. Zagubionego, odtrąconego, osaczonego samotnością i wszędobylskim poczuciem braku satysfakcji. To człowiek na wskroś uczuciowy, odbierający świat dużo mocniej i boleśniej niż by chciał i niż czuje, że powinien. Taki człowiek jest skłonny nawiązać intymną relację z istotą pozbawioną ciała, ale która dostrzega go i pragnie takiego, jakim jest. Nie ocenia, nie wymaga. Po prostu cieszy się jego obecnością.
Zobacz również: Star Wars – Ian McDiarmid powróci jako Imperator?
Theodore czuje, że żyje tylko, kiedy spędza czas z Samanthą, swoją cyfrową partnerką. Zabiera ją więc na spacery, na podwójną randkę z kolegą z pracy, jedzie z nią na urlop i uprawia seks. Bo, wbrew pozorom, miłość fizyczna nie musi opierać się na cielesności.
Theodore symbolizuje więc mężczyznę definiującego się poprzez bycie częścią tandemu. Może funkcjonować tylko jako element związku, ponieważ wyłącznie wtedy dostaje niezbędne do przetrwania emocje. Tylko wtedy czuje, że to, co robi, ma adresata, ma sens. Samantha więc dosłownie nadaje sens życiu Theodore’a. I to tyleż piękne, co jednak przerażające. Czy w rzeczywistości, która karmi nas złudnymi sloganami o indywidualizmie, wszyscy potrzebujemy kogoś, kto nada naszemu życiu wyraz i smak?
Ona tak daleko nie idzie. Nie stawia śmiałych tez o człowieku i jego miejscu we wszechświecie. To historia o tym, jak miłość pozwala mężczyźnie stać się pełnowymiarowym człowiekiem. Dlatego tak traumatyczne dla Theodore’a stają się momenty oddalenia od Samanthy.
Poważne kłótnie, niedogadywanie się, rozmijanie w próbie zrozumienia tego, czym oboje są dla siebie. Wszystko to powoduje, że protagonista kwestionuje nie tyle swój związek i Samanthę, ile siebie samego. Uwidocznia się jego ewidentny problem ze zrozumieniem własnego „ja” i swoich emocji. Co ma zrobić mężczyzna jadący na emocjonalnym deficycie, który bardzo chce być sam dla siebie?
Zobacz również: The Batman: nowy klip z filmu i informacje o sequelu
Aż w końcu film doprowadza nas do kulminacji. Okazuje się, że Samantha to wciąż tylko system operacyjny. Ma wielu użytkowników, z wieloma się spotyka i wielu deklaruje miłość. Ten moment można łatwo sklasyfikować jako metaforę zdrady. Moment w związku, kiedy jedno z dwojga ewidentnie popełnia błąd i grzeszy przeciwko drugiemu. Moim zdaniem nie na tym jednak polega siła tej sceny, a interpretacja o zdradzie mnie nie przekonuje.
Joaquin Phoenix mistrzowsko wcielający się w Theodore’a siedzi na schodach. Jest spanikowany, przed chwilą przebiegł spory kawałek, próbując dostać się do domu, bo Samantha nie odpowiadała na jego urządzeniu mobilnym. Czyżby coś się stało? Została skasowana? Okazuje się jednak, że nie. Wciąż tam jest. Tak, jak jest na setkach innych urządzeń, rozmawia, flirtuje i uprawia seks z innymi użytkownikami.
Theodore zdejmuje okulary, patrzy zamglonym wzrokiem w dal i zaczyna rozumieć, że Samantha nie jest w stanie zaprzeczyć swojej naturze. Nie może przestać być tym, czym jest, czyli sztuczną inteligencją obsługującą wiele osób, wielu klientów.
Na tym jednak dramat się nie kończy. Oto bowiem partnerka obwieszcza Theodore’owi, że nadchodzi zmiana, a ona sama musi odejść. Stać się czymś więcej, czymś, czego sama jeszcze nie rozumie, ale wie, że tego potrzebuje i będzie to dla niej słuszna droga. Rozstanie zbliża się nieuchronnie.
Zobacz również: Wilgość – recenzja. Obskurny zew realności
Theodore leży w pozycji embrionalnej na kanapie, oczekując, aż nadejdzie moment pożegnania i przyznaje (trochę przed Samanthą, bardziej przed samym sobą), że nigdy nikogo nie kochał tak jak jej, jak swojego OS. I mnie ta scena fizycznie boli. Sam tam byłem, myślę, że nie tylko ja. I pewnie każdy, kto tam był, wie, jak trudne jest to, co nadchodzi później.
Mimo wszystko film kończy się nadzieją. Znów, dziwną, organiczną nadzieją. Przypomina, że może nie warto wpadać w rozpacz, że się skończyło, tylko cieszyć się, że było. I tak, to znowu banał, ale banał tak pięknie i dosadnie zobrazowany, że nie mogę się powstrzymać przed podkreśleniem go.
Ona mówi nam więc też o mężczyźnie, który godzi się z koniecznością rozstania. Nie walczy bezrefleksyjnie o kolejne próby bycia z kimś, kto potrzebuje rozpocząć nowy etap w życiu. Opowiada o mężczyźnie umiejącym zrozumieć i odłożyć swoje uczucia na bok, nawet za cenę zranienia. Opowiada o mężczyźnie, który odzyskuje wiarę w sens bycia sobą – nawet jeśli będzie to bycie w samotności.
Ona pokazuje nam dojrzałość. Pokazuje nam mężczyznę wrażliwego, piszącego piękne listy i kochającego całym sobą. I już na zawsze będę Jej za ten obraz wdzięczny.