Kingsman: Pierwsza Misja – recenzja filmu [Blu-Ray]

Z okazji premiery filmu Kingsman: Pierwsza Misja na DVD oraz Blu-ray, przypominamy wam naszą recenzję filmu!


Gdy jakiekolwiek studio sięga po zrobienie prequela, zapala mi się czerwona lampka. Są to bowiem oczywiste znaki skoku finansowego na znaną markę. Inaczej jednak było, gdy zobaczyłem pierwszy trailer Kingsman: Pierwsza Misja. Od tego momentu minęło ponad dwa i pół roku. I choć dalej ma nadzieja tliła się szczerym ogniem, gdy siadałem na kinowy fotel, to teraz miast niej, uświadczyć można lodowy okruch wielkości mojego rozczarowania.

Jestem naprawdę wielkim fanem pierwszej części serii Kingsman, o polskim podtytule Tajne służby. Tym samym naprawdę nienawidzę Kingsman: Złotego Kręgu. Uniwersum, mając zaledwie dwie części, prezentowało koszmarnie nierówny poziom. Mówiło się nawet, że to studio odpowiada za fiasko sequela. Kingsman: Pierwsza Misja miał być sprawdzianem dla Matthew Vaughna. Ciekawe umiejscowienie w historii, huczne zapowiedzi, fantastyczni aktorzy. Co mogło pójść nie tak? Jak się okazuje wszystko i znacznie więcej.

Zobacz również: Licorice Pizza — recenzja filmu. To były piękne dni

Na samym początku podkreślić należy, że nie jest to film dla fanów Kingsman, choć sama produkcja karze tak myśleć, a może lepiej byłoby określić, że aspiruje do bycia takową. Bo nie wiedząc, na co widz się pisze, można by przysiąc, że jest to kino wojenne. Pięknie wyglądające, świetnie zagrane i z wielkim rozmachem. I zapewne obejrzałbym je z wypiekami na twarzy, wczuwając się w historię do cna. A gdyby nie żarty o seksie i piciu, zapewne myślałbym, że pomyliłem sale kinowe. Ale nie. Produkcję jednak wypada oceniać w objęciu całościowym.

Kingsman: Pierwsza Misja nie do końca wie, czym jest. Z jednej strony przedstawia się nam poważny dramat o wojnie, przelanej krwi, odwadze i odpowiedzialności, zionąc patosem. Z drugiej w wielu momentach film wraca do typowego dla serii podejścia do budowania postaci i świata wydając się być przesadzonym i kuriozalnym, gdy bohaterowie z powagą, acz pełni charyzmy zmierzają się z zagrażającym całemu światu zagrożeniem. Wszystko to jednak do siebie nie pasuje, nie tworzy symbiotycznej całości, a wręcz przeciwnie. Gryzie się, sprawia, że nie wiadomo, co tak naprawdę się ogląda. Zupełnie tak, jakby od podstaw tworzono zupełnie inny obraz, by potem ktoś pod koniec zdjęć wpadł na pomysł, by podczepić go pod Kingsman. I zupełnie niepotrzebnie. Bo nie chodzi tu o mój brak otwartości do zmian, wręcz przeciwnie. Zmiany jednak winne być przemyślane, niewprawiające w dysonans, a tak właśnie czułem się, oglądając tę produkcję.

Zobacz również: Nie patrz w górę — recenzja filmu. Śmiałam się przez łzy...

kingsman: pierwsza misja
Fot. Materiały prasowe/ 20th Century Studios

Powyższe zarzuty mają jednak swoją przyczynę i jest nią źle zorganizowany i miejscami naprawdę sztampowy scenariusz. Przesycony najróżniejszymi pomysłami miszmasz gatunkowy, pełen oczywistych zwrotów akcji i wielkim potencjale, który gdzieś przepadł pod nadmiarem wątków i intryg. Ostatecznie prowadzić mają one do genezy agencji Kingsman. Genezy, która mogła być na barkach pierwszej sceny filmu, by potem poprowadzić świetny film szpiegowski w stylu pierwszej części. Można też było kompletnie porzucić markę i skupić się na zrobieniu zupełnie innego filmu, który wyszedłby wszystkim na dobre. Kingsman: Pierwsza Misja to po prostu jeden wielki bałagan.

Żarty kompletnie nie śmieszą mimo kilku poszczególnych momentów, gdy mały uśmiech próbował rozgrzewać moją przygasającą nadzieję. Gdzie jednak nie spojrzeć, wielka intryga, która może na papierze robiła wrażenie, gdzieś się rozmywa, by wrócić z hukiem na sam koniec produkcji. Główny antagonista, choć budowany na wielką niespodziankę, jest wielkim niewypałem. I takich zwrotów i zaskoczeń, które w ostatecznym rozrachunku nie dziwiły nikogo, było kilka. Było tu wiele pomysłów, ambicji i dobrych punktów wyjścia. Dla przykładu Rasputin, którym to film się przecież promuje, byłby świetnym głównym złym (żaden to spoiler, gdy wiadomo to od samego początku), ale zdecydowano się na nudne i leniwe scenopisarstwo.

Zobacz również: Matrix Zmartwychwstania — recenzja filmu. Omikron, inflacja, a teraz to

kingsman: pierwsza misja
Fot. Materiały prasowe/20th Century Studios

Jak na prequel przystało, Kingsman: Pierwsza Misja ma w sobie ścisłe nawiązania do poprzednich części serii. I jest ich dosyć sporo. Niektóre mniej, lub bardziej subtelne. Tuż obok naprawdę uroczego podejścia do genezy niektórych zwyczajów agencji, pojawiają się również powiedzonka i frazy żywcem wyjęte z pierwszej i drugiej produkcji Kingsman.

I tu pojawia się kolejny kłopot produkcji, czyli fakt, iż najnowszy obraz Matthew Vaughna, podobnie jak niektóre nawiązania, zdaje się być niepotrzebnym. Geneza ta pozbawiona jest kompletnie racji bytu w formie, w jakiej została podana widzom. Fani znajdą wyjaśnienie kilku rzeczy z poprzednich produkcji, nie zmienia to jednak faktu, że zupełnie zbędnie. Kingsman: Pierwsza Misja całkowicie rozmywa sens istnienia agencji, czyniąc z całości film, który równie dobrze mógłby nie powstać nigdy.

Ponadto nie czuć tu już tego samego ducha, co w pozostałych częściach cyklu. Sceny akcji, choć naprawdę solidne i ładne, nie dorównują tym z Tajnych Służb. Jest więcej cięć, kamera umiejscowiona bardziej statycznie. Przede wszystkim jednak to nie jest już komedia szpiegowska, pełna komiksowego przesadyzmu, nietuzinkowego humoru i absurdalnej fabuły. To nie to sama agencja co kiedyś.

Zobacz również: Spider-Man: No Way Home — Recenzja filmu. Co znaczy być Spider-Manem?

kingsman: pierwsze starcie
Fot. Materiały prasowe/20th Century Studios

Kingsman: Pierwsze Starcie ma jednak swoje niewątpliwe zalety, które należy podkreślić. Gdyby wyciąć z filmu wszelkie nawiązania do Kingsman, śmiesznostki, nawiązania, absurd, byłby to naprawdę solidny film wojenny, w którym ważną rolę pełni relacja ojca i syna. Jeden dawno temu służył i zauważając, jakim człowiekiem się staje, przechodzi na ścieżkę pacyfizmu. Drugi chce spełnić obowiązek wobec kraju, jednocześnie utwierdzając samego siebie w przekonaniu o swoim męstwie. O tym, jak taki projekt by wypalił, nigdy już się jednak nie przekonamy, a szkoda.

W naprawdę wielu miejscach Matthew Vaughn pokazuje, że jest reżyserem o wielkim poczuciu estetyki. Produkcja pełna jest pięknych i cieszących oko momentów, jak na tę serię przystało. Zdecydowanie Vaughn jest twórcą utalentowanym, umiejącym pokazać każdą klatkę filmu w wybornie satysfakcjonujący sposób. Sceny walki dalej zadziwiają i przyciągają do siebie mięsistością i oddaniem każdego ciosu tak, by sam widz mógł go poczuć, siedząc wygodnie w kinie.

Na owacje na stojąco zasługują kreacje aktorskie. Wybitnie dobrze przeprowadzony casting wręcz trzyma tę produkcję na swoich barkach. Aktorzy ewidentnie świetnie bawili się na planie, dając niewiarygodne popisy. Ralph Fiennes od wielu lat jest w wybitnej formie, Rhys Ifans jako Rasputin przykrywa resztę obsady swoją energią i charyzmą, Gemma Arterton przyciąga do ekranu, Tom Hollander w potrójnej (!) roli bawił się umiejętnościami, a Djimon Hounsou znów pokazuje, jak fantastyczny jest. Reszta obsady również nie odstawała, pokazując absolutną klasę.

Zobacz również: Dwunastodniowa opowieść o potworze, który umarł w dniu ósmym – recenzja filmu. Pandemiczna ucieczka do świata japońskich monster movies

Fot. Materiały prasowe/20th Century Studios

Matthew Vaughn ma trudny orzech do zgryzienia. To już drugi film z serii Kingsman, który jakością odstaje od fantastycznej części pierwszej. Pytanie brzmi, czy reżyser naprawdę chce kontynuować przygodę z niezależną agencją wywiadowczą, czy też stworzyć coś zupełnie nowego, by wrócić kiedyś ze świeżym umysłem? Wcześniej stworzył naprawdę ciepło przyjęty Gwiezdny Pył oraz X-Men: Pierwsza Klasa. Reżyser ten ma niewątpliwie talent, rozmach i zadatki na stworzenie wielu hitów. Kingsman: Pierwsza Misja jednak nim nie jest, do tego mu daleko. Tymczasem oddam się marzeniom o prawdziwym Kingsman z Rasputinem jako głównym antagonistą. Boney M. na słuchawkach, zamykam oczy, by zobaczyć lepszy film.

Plusy

  • Gra aktorska na wysokim poziomie
  • W wielu miejscach ten film jest naprawdę śliczny

Ocena

3.5 / 10

Minusy

  • Okropny i głupi scenariusz
  • To nie jest Kingsman
  • Niepotrzebny, nic nie wnoszący do uniwersum
Adrian Hirsch

Miłośnik sztuki i popkultury w jednym. Najpierw ponarzeka na obecny stan Gwiezdnych Wojen, by następnie pokontemplować nad pisaną przez siebie postacią. Pozytywnie nastawiony do świata, choć nie brak mu skłonności do ironizowania rzeczywistości.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze