Licorice Pizza – recenzja filmu. To były piękne dni

Wybierając film Paula Thomasa Andersona możemy założyć kilka pewników. Pierwsza, to nieoczywisty tytuł, który pojawia się w dialogach lub scenach może raz, a czasem wcale. Druga, to bardzo ciekawe przedstawienie bohaterów, gdzie to ich przeżycia, a nie same wydarzenia filmowe wybijają się na pierwszy plan. Trzecia, to może nie pewnik, ale bardzo duże prawdopodobieństwo na osadzenie filmu w przeszłości, zwłaszcza w okolicach lat 60’-80’ XX wieku. No i chyba najważniejsza rzecz – twórczość P.T. Andersona nigdy nie zawodzi bardzo wysokim poziomem, no chyba, że komuś po prostu taki klimat nie leży. Czy jego najnowszy film, Licorice Pizza, spełnia powyższe wymogi? ZDECYDOWANIE. Zaraz wyjaśnię, dlaczego.

Zacznijmy może dla odmiany po kolei, czyli wyjaśnieniem tytułu. Dla troszkę obeznanych z kinem Licorice Pizza mogłoby być filmem na wzór McImperium, czyli historią jakiegoś fast fooda. Dla wyznających inne wartości, skojarzenia językowe mogłyby pójść w stronę „Likierek i Picka”, czyli dla niektórych idealnego scenariusza na wieczór. Liquor Store to (znany dobrze zwrot fanom Chłopaków z Baraków) sklep monopolowy, ale Licorice to już tylko słodka lukrecja. Prawda jest jednak inna i przewrotna. Licorice Pizza to dawna sieć sklepów z płytami zlokalizowana w południowej Kalifornii. Dla Paula Thomasa Andersona te dwa słowa to smak dzieciństwa, pierwsze skojarzenia z dawnych, beztroskich czasów. Dobrze zatem wytłumaczyć, bo podobnie pewnie czuliby się zagraniczni widzowie oglądając ostatnie Najmro, Zupę nic czy Powrót do tamtych dni. Dla nich obecny w tych filmach Pewex byłby tylko zwykłym sklepem, dla Polaków jest za to symbolem minionej epoki. Epoki, która, miejmy nadzieję, pozostanie tylko historią do wspominania.

Zobacz również: Nie patrz w górę – recenzja filmu. Śmiałam się przez łzy…

Wracamy do normy, czyli zaburzamy kolejność i idziemy do trzeciego punktu z pierwszego akapitu. Paul Thomas Anderson ma niesamowitą lekkość i rękę do pokazywania świata sprzed kilkudziesięciu lat. Mimo, że jego młodość przypadła na lata 70’ i 80’, to potwierdził, że potrafi równie świetnie odwzorować jeszcze dawniejsze czasy. Tu jesteśmy w okolicach początku lat siedemdziesiątych, choć przed długi czas możemy się domyślać dokładnych ram historycznych filmu. Co ciekawe, już po raz drugi w krótkim czasie, tę konkretną wiadomość przekazuje nam premiera filmu z Jamesem Bondem (jak w Ostatniej nocy w Soho).

A jak te lata wyglądają w filmie? Stroje, fryzury, samochody, witryny sklepowe, wyposażenia domu i śmieszne obecnie pomysły na biznes – wszystko jest przedstawione perfekcyjnie i można się domyślać, jaką radość Andersonowi przynosiło tworzenie Licorice Pizza. Sam on, wychowany w Los Angeles był naocznym świadkiem tego, co nam serwuje na ekranie i co ważne, możemy mu wierzyć na słowo. Dodatkowo do historii dochodzą fakty ze świata. Przytoczmy choćby kryzys paliwowy, który ma wpływ na wydarzenia filmowe tak, jak miał wpływ na życie Amerykanów w latach ’70.

Zobacz również: Matrix Zmartwychwstania – recenzja filmu. Omikron, inflacja, a teraz to

Poruszając temat bohaterów, zaczniemy od tych bardziej znanych. Z plakatu Licorice Pizza (świetnego, warto dodać) spoglądają na nas tylko dwie bardziej kojarzone filmowo mordeczki. I tu mamy jedno z Andersonowych zaskoczeń. Wcześniej serwował nam albo filmy z grupą świetnych znanych aktorów, z których czas ekranowy był dzielony (Magnolia, Boogie Nights), albo stawiał na jedną/dwie gwiazdy, na barkach których opierał się cały scenariusz (Aż poleje się krew, Nić widmo). Tutaj, wspomnianymi dwiema uznanymi postaciami, grającymi wręcz celebrytów, są Sean Penn i Bradley Cooper. Każdy z nich pojawia się w zasadzie tylko w jednym segmencie, ale co istotne, dany segment należy tylko do nich. Nie ma tu mowy o marnowaniu potencjału aktorów i przyciągania do kina bazując na ich sławie.

Sean Penn Licorice
Fot. Materiały prasowe

Wspomniawszy jednego Coopera, zgrabnie przejdziemy do drugiego, skupiając się na dwójce głównych bohaterów. Szowinistycznie zaczniemy od roli męskiej, ale cóż, taka wina owego zgrabnego przejścia. Owym Cooperem jest Cooper Hoffman. Jeśli komuś nazwisko kojarzy się filmowo, to jest na dobrym tropie. Nie chodzi tu może o Dustina, co o nieodżałowanego Philippa Seymoura. P.H. Hoffman najczęściej współpracował z P.T. Andersonem, więc obsadzenie jego syna w głównej roli w Licorice Pizza jest nie tylko hołdem dla tego nieżyjącego już świetnego aktora, co zaufaniem w możliwości aktorskie młodego Hoffmana i wiarę w dziedziczenie genów aktorskich po zmarłym przyjacielu reżysera. Na pewno odziedziczył geny fizyczne i nie ma możliwości zaprzeczenia, kto był jego tatą.

Zobacz również: Spider-Man: No Way Home – Recenzja filmu. Co to znaczy być Spider-Manem?

Bradley Cooper - Licorice
Fot. Materiały prasowe

Cooper w roli 15-letniego dziecięcego aktora i początkującego ekstrawertycznego biznesmena spełnia się świetnie i to z dwóch stron medalu. To jego pierwsza rola filmowa, więc można być pod wrażeniem: a) jak swobodnie czuje się odgrywając swoją postać i b) jak jego filmowe niedoświadczenie jest dobrze w tym filmie obrazowane – czy to jest gra, czy po prostu przeniesienie życia Coopera Hoffmana do świata filmowego?

No i czas na drugą rolę główną (choć to ona wydaje się tą ważniejszą postacią). Na drugą debiutantkę, którą świat filmowy zachwyca się jeszcze bardziej. To Alana Haim, która gra w tym filmie też Alanę, tyle, że o nazwisku Kane. Jest ona 25-letnią (choć raz mówi, że jest w innym wieku, eh, jak tu im wierzyć) fotografką ze świata filmowego. Od razu wpada ona w oko Gary’emu i mimo różnicy wieku próbuje on swoich sił w zdobyciu dopiero co spotkanej starszej koleżanki z branży. Podobnie jak Cooper, Alana gra niesamowicie swobodnie, kamera skupia się na niej, a razem tworzą świetny duet.

Cooper & Alana - Licorice
Fot. Materiały prasowe

Dużą rolę mogło zagrać tu ich wspólne pierwsze wkroczenie do filmowego świata. Zdarzały się produkcje, gdzie w duetach jedna z osób była „tym znanym” i nie tylko przyćmiewała, co wręcz peszyła swojego partnera. Alana i Gary są w tym filmie postaciami bardzo autentycznymi. Ich współpraca na ścieżce czy to zawodowej, czy uczuciowej wydaje się prawdziwa i adekwatna do ich wieku. Wieku, który u obu bohaterów odgrywa ważną rolę z punktu widzenia emocjonalnego.

Zobacz również: Wiedźmin, sezon 2 – recenzja. Fani sagi się spłakali

Alana nieraz zadaje pytanie, czy to, że obraca się w towarzystwie 15-latka i jego kumpli jest normalne. Pomimo tego, że widać, jak on wprowadza do jej życia ten niezwykle istotny pierwiastek szczęścia i przygody. Gary bardziej żyje chwilą, bierze, co mu los pod nos podstawi i nie boi się ryzykować. Ona natomiast stanowi dla niego element dojrzałości i odpowiedzialności. Nie tej organizacyjnej, zawodowej i finansowej, bo tu radzi on sobie całkiem dobrze, tylko tej życiowej, ludzkiej i emocjonalnej.

Ponadto, rola Gary’ego Valentine jest czymś w rodzaju poradnika dla nastolatka, czymś, co warto rozważyć analizując życie. Nie tyle innych, ale przede wszystkim swoje. Mimo, że wydarzenia filmowe w Licorice Pizza dzieją się prawie 50 lat temu, a panująca opinia, że „kiedyś było inaczej” jest przeważnie tylko zwykłym usprawiedliwieniem. Pomyślcie, że Gary ma 15 lat, dalej chodzi do szkoły, ma na koncie role aktorskie, zna się z ważnymi ludźmi, nie boi się zagadać do dziewczyny, która mu się podoba, rozkręca kilka biznesów.

Cooper Hoffman - Licorice
Fot. Materiały prasowe

Często z zestawieniem tego z naszym życiem w wieku lat piętnastu, może to wyglądać nie tylko blado, ale dość pesymistycznie. Dla jednych osiągnięciem w wieku 15 lat była czekolada i dyplom od wójta za pierwsze miejsce w gminnym konkursie recytatorskim. Dla innych nielegalne kupienie piwka w sklepie osiedlowym i wypicie go z kolegą na pół. Nie chodzi tu jednak o prześciganie się tym, co się w życiu osiągnęło, bo każdy jest inny i ma inne priorytety w życiu, tylko o korzystanie z szans i okazji, jakie w tym życiu dostajemy.

Zobacz również: Szef roku – recenzja filmu. Po(Waga) stanowiska

A co dostaliśmy, kiedy Licorice Pizza została nam zaserwowana? Świetny film, w moim odczuciu jeden z najlepszych w dorobku Paula Thomasa Andersona, a konkurencja jest tu spora. U mnie ląduje na podium wraz z Aż poleje się krew i Magnolią. Anderson kolejny raz udowadnia, że to nie wielkie wydarzenia są sercem jego historii, tylko życie i przedstawienie bohaterów. Nie mamy tutaj widowiskowych scen, z którymi będziemy ten film kojarzyć. Za to na pewno wspomnimy Alanę i Gary’ego, czy Kalifornię z lat ’70.

I choć tego reżysera nie każdy może rozumieć, nie każdemu może pasować jego kreowanie świata, to tytuł będzie tu dobrą metaforą. Bo pizzę każdy ma jakąś ulubioną, tak, jak każdy ma ulubionych reżyserów i gatunki filmowe. Ja tę, którą przygotował P.T. Anderson, na cieście oczekiwanej grubości, z sosem ze wspomnień, kolorowymi dodatkami, doprawioną pikanterią dojrzewania i tym jednym tajnym składnikiem, którego nigdy nie było dane mi spróbować, zamówiłbym bez wahania raz jeszcze.

Plusy

  • Kolejne wspaniałe dzieło Paula Thomasa Andersona
  • Dwójka debiutantów w głównych rolach spisuje się świetnie
  • Powtórzę się w plusach z innych recenzji, ale to wspaniała pocztówka z Kalifornii z lat ’70 – zdjęciowo i muzycznie

Ocena

9 / 10

Minusy

  • Niektórych może nudzić, ale pewnie każdy film Andersona by im nie spasował
Kamil Kołodziejczyk

Zasiedziany od lat w DOBRYCH Star Warsach twórca zbyt długich zdań i złożonych opowieści, a także fan filmów inspirujących do dyskusji i gier, do których nie są potrzebne żadne inne osoby. W kinie lubi przede wszystkim mądre narracje i ciekawą kompozycję, a poza kinem dobre, płynne produkty, bezsensowne ciekawostki i czasem ludzi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Najpopularniejsze
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze
Lusia

„Pewex (…) dla Polaków jest za to symbolem minionej epoki. Epoki, która, miejmy nadzieję, pozostanie tylko historią do wspominania” – po tej więcej niż nietrafionej diagnozie, dalej nie czytam, zakładam, że reszta jest tak samo bez sensu i w takim samym stopniu błędna.