Cyrano – recenzja filmu [Blu-ray]

Cyrano to najnowszy film w reżyserii Joe Wrighta, który ma wielkie doświadczenie w kinie kostiumowym. Po dość nieudanej Kobiecie w oknie przyszedł czas na musical. Czy udało się temu twórcy opowiedzieć na nowo historię starą jak świat?

Joe Wright ma dość nierówną karierę. Z jednej strony średni Piotruś. Wyprawa do Nibylandii. Z drugiej wręcz okropna Kobieta w oknie. Ponadto stworzył on również fantastyczny Czas mroku oraz kultową w wielu kręgach Dumę i uprzedzenie. Zatem wieść, o powrocie Wrighta do kina kostiumowego przywróciła wiarę w jego umiejętności. Czy jednak Cyrano spełnił oczekiwania i pozwolił na cofnięcie się w bardziej kolorowe i eleganckie czasy?

Zobacz również: Miłość, seks & pandemia – recenzja filmu. Nimfomanka, feministka, prawiczek & katoliczka wchodzą do baru…

cyrano
Fot. Kadr z filmu Cyrano/MGM

Cyrano jest adaptacją powstałego w 2018 roku musicalu scenicznego, napisanego i wyreżyserowanego przez Ericę Schmidt, która to jednocześnie jest autorką scenariusza do filmu. Natomiast tenże przekłada na bardziej rozrywkowy i muzyczny język sztukę autorstwa Edmonda Rostanda z 1897 roku.

Wszystkie te twory opowiadają historię postaci historycznej, Cyrano de Bergeraca. Był on słynnym dramatopisarzem, filozofem oraz szermierzem, żyjącym w XVII wieku. Mówi się, że jego twórczość zainspirowała samego Molière’a.

Zarówno sztuki sceniczne jak i film, bardzo luźno podchodzą do biografii artysty i myśliciela. Mimo licznych talentów oraz walecznego serca mężczyzna ten posiada silny kompleks na temat swojego wyglądu. Przeszkadza mu to w wyznaniu miłości swojej ukochanej, Roxanne. Szansa nadarza się, gdy ze wzajemnością w kobiecie zakochuje się Christian. Nie umie on pisać miłosnych listów, za to Cyrano, jak najbardziej. Dzięki temu może uzewnętrzniać swe uczucia i jednocześnie sprawić, by jego ukochana była szczęśliwa.

Zobacz również: Pod wiatr – krótka recenzja filmu. Przeminęło z wiatrem…

cyrano
Fot. Kadr z filmu Cyrano/MGM

Jak film stoi zatem muzycznie? Przecież sednem musicalu winna być nieskrępowana niczym eksprezja za pomocą dźwięków, śpiewów i tańca. Ta strona produkcji prezentuje się co najwyżej…słuchalnie. Nie jest co prawda zła, jednak widz zdecydowanie nie będzie nucił sobie piosenek z tegoż tworu pod prysznicem.

To nie tak jednak, że kawałków słuchało się źle. Utwór żołnierzy, który wykonany jest pod koniec filmu, naprawdę wpada w ucho. Aż szkoda, że ten poziom utrzymany nie jest w całej produkcji. Szczególnie że wokale są fantastyczne. Zarówno Haley Bennett jak i Kelvin Harrison Jr. radzą sobie zjawiskowo z dostarczonym im materiałem, czują rytm i co najważniejsze, mieli widoczne pole na interpretację utworów. Słychać było tam wkład własny, miejsca na popis umiejętnościami wokalnymi. I to bardzo cieszy ucho. Bo skoro sami aktorzy chcą coś opowiedzieć, to i widzowi chce się słuchać.

Zobacz również: Batman – recenzja filmu. Gacek, którego potrzebowałem

cyrano
Fot. Kadr z filmu Cyrano/MGM

No chyba, że swe struny głosowe zaczyna nadwyrężać Peter Dinklage. Jego śpiew przypomniał mi o fatalnym występie muzycznym Gerarda Butlera w Upiorze w Operze z 2004 roku. Tam również w roli głównej obsadzono kogoś, kto nie jest szczególnie uzdolniony wokalnie. I tak samo jak tam bardziej niż śpiew przypominało to próbę recytacji pod rytm. Bardzo, bardzo głośno. Wszelkie próby zakrycia tych braków było słychać, co w rezultacie doprowadzało do gorszego odbioru wszystkich kawałków, w których Dinklage śpiewał.

Jednak w przeciwieństwie do wspomnianego Gerarda Butlera, Peter Dinklage, który wcześniej występował w takich produkcjach jak Gra o Tron, czy Avengers: Infinity War, to dobry aktor. Po tym występie byłbym w stanie stwierdzić wręcz, że bardzo dobry. Jest on po prostu bardzo utalentowany. Obecność Dinklage’a na ekranie dodawała sporo energii, ożywiała widowisko. Jego charyzma, mimika, to wszystko trzyma ten film w ryzach.  Bo prócz jego występu, próżno szukać błysków.

Haley Bennett to świetna wokalistka i dobra aktorka. To samo można powiedzieć o Kelvinie Harrisonie Jr. Ten drugi zdawał mi się być przez większość filmu dość rozmyty, zaledwie teatralnie poprawny, niczym nie zachwycał. Ta pierwsza rzeczywiście była charyzmatyczna…na samym początku. Później (bardziej z przyczyn scenariuszowych) irytowała, jednak nie sposób powiedzieć, czy taki był zamiar. Jednak w tym gwiazdozbiorze poprawności znalazła się jedna świecąca perełka. 

Ben Mendelsohn, choć znów gra złego, robi to na naprawdę świetnym poziomie. Mimo że znów powtarza jedną, tę samą rolę po raz setny, to widać, iż bawił się przewybornie, co się udziela.

Zobacz również: Belfast – recenzja filmu. Kenneth, nie Kenny

Fot. Kadr z filmu Cyrano/MGM

Cyrano jest filmem ze wszech miar teatralnie bezpiecznym, bez choćby krztyny szaleństwa, odejścia od standardowej formuły kina kostiumowego. Szczególnie że jest to musical. Forma ta powinna pozwolić na wyzwolenie, pewną umowność, czystą ekspresję. Bo ta, objawia się tylko oderwaniem od realizmu przy pomocy kroków tanecznych. Jednak to za mało.

Na palcach jednej ręki policzyć można momenty, gdzie produkcja ta była ciekawa wizualnie. Przez większość czasu jest dość, jasna, sterylna, niczym w szpitalu. To sprawia, że znakomita część tegoż obrazu wygląda tak samo. Oczy błagają o więcej koloru, chcą zatonąć w czymś, co zapadnie w pamięć. Momentów takich jednak jest jak na lekarstwo.

Na pochwałę zasługuje natomiast jedna konkretna scena walki, dziejąca się w pierwszej połowie filmu. Joe Wright pokazał jak w prosty, acz efektowny sposób oddać starcie, by widoczny był każdy cios. Widz lubi podziwiać choreografię walk, tak by pojedyncze pchnięcie był wyczuwalne. I tu zaskakująco się to udaje. Ma się wrażenie, że ta jedna scena jest lepsza, niż nie jedna żywcem wzięta z kina akcji, gdzie tendencja to trzęsących się kamer i niemoralnej ilości cięć wciąż trwa w najlepsze.

Zobacz również: Pies – recenzja filmu. Ale to miała być komedia, halo...

Fot. Kadr z filmu Cyrano/MGM

I w tej całej nijakości i nudzie, jaka otacza film, jest jednak coś wyrazistego. Mianowicie miejscami głupi scenariusz. Historia przedstawiona w tymże musicalu jest stara jak świat. Mężczyzna niewierzący, że wygląd może pozwolić jego uczuciom zakwitnąć, pisze wiersze potencjalnemu rywalowi. Jak bardzo przetworzony jest to wątek, może świadczyć fakt, że pojawił się on nawet w Asterixie na Olimpiadzie.

A przecież punkt wyjścia był niezwykle kreatywny. W oryginale, Cyrano de Bergerac skarżył się na swój gargantuiczny nos. W filmie formę „brzydoty” spełnia fakt, iż główny bohater jest niskorosły. I to bardzo interesujący i ciekawy wątek z potencjałem do rozwoju. Bo jakże niedorzecznym i odzierającym dziś z romantyzmu jest duży kinol. A tak twórcom nadarzyła się okazja opowiedzenia czegoś więcej, zwrócenia uwagi na nowe problemy. Adaptację bez skrępowania.

I choć tematyka ta podjęta jest, to nie ratuje głupotek scenariuszowych, które pojawiają się tu i ówdzie. A to jedna postać dostaje piosenkę o tym, jak to bardzo jest wściekła, choć nie wiadomo w sumie, dlaczego aż tak. Inna z kolei po podjęciu dość logicznej i słusznej decyzji…zaprzecza sama sobie, czyniąc coś tak absurdalnego, że aż trudno uwierzyć. Czy miał być to film przaśny, czy też poważny? Trudno rzec, na dwóch płaszczyznach poszło miałko.

Zobacz również: Krime Story. Love Story – recenzja filmu. Ale, że o co chodzi?

To jeden z lepszych występów Petera Dinklage’a, jaki widziałem. I aż szkoda, że zmarnował się na tak nijaki film. Nie jest on w żadnym wypadku zły. Jednak to na pewno nie jest moment, w którym Joe Wright jest w szczytowej formie. Pozostało trzymać kciuki, by się otrząsnął.

Plusy

  • Peter Dinklage
  • Miejscami ładny

Ocena

5.5 / 10

Minusy

  • Śpiewający Peter Dinklage
  • Głupotki scenariuszowe
  • Nudna teatralność
Adrian Hirsch

Miłośnik sztuki i popkultury w jednym. Najpierw ponarzeka na obecny stan Gwiezdnych Wojen, by następnie pokontemplować nad pisaną przez siebie postacią. Pozytywnie nastawiony do świata, choć nie brak mu skłonności do ironizowania rzeczywistości.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze