Faza trzecia: Język jako rytm
Na samym końcu warto jeszcze zauważyć, że język nadaje rytm filmowej strukturze. I jasne, że nie jest to jedyne narzędzie do wyznaczenia określonego tempa filmu. Sprawni reżyserowie korzystają także z dobrodziejstwa muzyki czy montażu.
Eggers także sięga po te, nazwijmy to, bardziej tradycyjne sposoby uzyskania konkretnego rytmu. Kiedy jednak oglądamy takie sceny, jak żarliwa modlitwa Caleba, monolog rozwścieczonego bohatera Willema Dafoe czy specyficznie rozpisane dialogi w Wikingu, szybko przekonujemy się, że wypowiedzi bohaterów są pieczołowicie przemyślane, zaplanowane.
Zobacz również: Najlepsi Złoczyńcy Marvela
Jak wcześniej pisałem, u Eggersa nie pisze niepotrzebnych słów. Każda kwestia jest swojego rodzaju rdzeniem, dookoła którego obudowana jest akcja, ruchy, spojrzenia czy nawet – narracja. Co ciekawe, bohaterowie tego reżysera rzadko kiedy korzystają z języka jak robi się to w świecie rzeczywistym. Potoczyste, wielostopniowe wypowiedzi, manifestacyjne deklaracje, dialogi przypominające literackie opisy…
Ludzie tak nie rozmawiają. Dobrym punktem odniesienia jest tutaj chociażby Noah Baumbach. W jego scenariuszach nacisk często położony jest na próbę zbliżenia charakteru rozmów do skrajnej wręcz autentyczności. Bohaterowie zatem wchodzą sobie w słowo, nie kończą kwestii, mówią jeden przez drugiego. Chyba najciekawiej wyszło to w Opowieściach o rodzinie Meyerowitz.
Taki zabieg jest dla oglądającego bardzo konkretną informacją: osoby w świecie takiego filmu nie rozumieją się nawzajem, nie są w stanie nawiązać dialogu, nie oczekiwać i wspierać. Baumbach częstokroć opowiada o ludziach walczących o siebie. Z rodziną, małżonkami, współpracownikami…
U Eggersa tak nie ma. Język nie jest autentyczny. Jego sztuczność, teatralność wręcz znosi jakiekolwiek ramy iluzji. Bo autor Czarownicy nie sili się wcale na to, aby pokazać nam jakiś wycinek prawdziwego świata. Rzekłbym wręcz, że nie interesuje go symulacja prawdziwego życia.
Zobacz również: Immortality – recenzja gry. Fabuła i długo, długo nic
Eggers sięga do źródeł poetyki opowiadania historii. Snuje więc baśnie, klechdy i mity. Wprowadza nas w oniryczną atmosferę opowieści zapośredniczonej, jakby zasłyszanej gdzieś mimochodem. Bo przecież perypetie Thomasin równie dobrze mogłyby być spisane w formie relacji z procesu. Dzieje dwóch latarników – znalezione w liście z butelki, a saga o Amlecie – usłyszana w sennej karczmie, gdzieś w głębi islandzkiej prowincji.
A takie opowieści zawsze szamocą się w okowach języka. Nie obrazu, dźwięku czy zgrabnie następujących po sobie scen. W języku właśnie. Dlatego Eggers wie, że jego bohaterowie nie muszą, nie powinni wręcz rozmawiać ze sobą jak prawdziwi ludzie. Bo nimi nie są. Nie są nawet aktorami udającymi postaci z minionych stuleci.
Są aktorami grającymi elementy baśniowej przypowieści. I oczywiście, że Eggers chce nam coś powiedzieć o świecie. Robi to jednak sięgając nie po narzędzia znanej nam rzeczywistości, ale po tradycję plecenia opowieści. To storytelling w swojej najlepszej postaci.
Postuluję oglądanie filmów zgodnie z własnymi preferencjami. Jeśli nie interesuje was sposób wypowiadania się postaci, jaki Eggers wykorzystuje w swoich dziełach, to spoko, nie mam z tym problemu. Natomiast jeśli macie wrażenie, że jest tam coś więcej, coś nie do końca namacalnego i nieuchwytnego… To, moim zdaniem – jest to właśnie kwestia języka.
Zobacz również: Wiking – recenzja filmu [Blu-Ray]
A język to dzikie mięso. Nieobliczalny żywioł. Struktura wychodząca poza pojmowania filozofów, lingwistów i neuropsychologów. Bo skąd się wziął? Czym tak naprawdę jest? Czy to wszystko ma jakiekolwiek znaczenie? Pewnie nie. Niemniej jednak, Eggers udomowił język. Wykorzystał jego naturę, rozgryzł sposób na przekazanie go w atrakcyjny sposób i zauroczył nas jego melodią. Gdybyście mnie zapytali, to dość sporo, jak na reżysera z tak niewielkim dorobkiem.