Evil West – recenzja gry. Yee-haw czy nie yee-haw?

Flying Wild Hog, studio odpowiedzialne za m.in. Shadow Warrior czy Trek No Yomi, postanowiło zaszaleć i wypuścić grę pełną zmechatronizowanych kowbojów oraz groteskowych potworów. Pytanie brzmi tylko – czy im to wyszło? No, tak mniej więcej.

Evil West pokazuje nam wizję dziewiętnastowiecznej Ameryki pochłoniętej przez siły zła. Ludzkość ustępuje dominacji wampirom, konsekwentnie zmniejszającym jej liczebność. Chcąc się bronić, Dziki Zachód powołuje do życia Instytut mający wytępić potwory i przywrócić człowiekowi władzę nad jego własnym terytorium. Jednym z najsilniejszych agentów Instytutu jest zaś Jesse Rentier, w którego to wciela się gracz.

Zobacz również: Immortality – recenzja gry. Fabuła i długo, długo nic

Opisując fabułę w telegraficznym skrócie: wampiry coraz bardziej się panoszą i chcą przemienić prezydenta USA w jednego z nich, więc Jesse musi je ubić, zanim do tego dojdzie. W związku z tym więc osłabia je poprzez niszczenie fabryk krwi oraz gania po całym Dzikim Zachodzie, w międzyczasie rozwiązując pomniejsze problemy Instytutu. Wszystko to twórcom udało się zamknąć w szesnastu misjach fabularnych starczających na 10-15 godzin (ja zmieściłam się w niecałych czternastu). Czy to dużo? W porównaniu z obecnymi standardami raczej nie. Aczkolwiek na szczęście cena też jest stosownie niższa, więc nie ma się do czego przyczepić.

Fot. Grafika promocyjna gry Evil West

Przyczepić się za to mogę do tego, iż fabuła, nawet w tak krótkim wymiarze godzin, szybko przestała mnie interesować. Jasne, przez cały czas mniej-więcej wiedziałam, co się dzieje i dlaczego, ale bywały momenty, gdy od przerywników filmowych bardziej interesowały mnie memy na Instagramie. Powaga sytuacji nie wybrzmiała jak należy, zaś na bohaterach nieszczególnie mi zależało, więc po prostu latałam sobie z punktu A do punktu B bez większego zaangażowania. Przynieś to, zabij tamto… i tak przez całą grę. A szkoda, bo sam pomysł na fabułę miał niezły potencjał.

Zobacz również: God of War Ragnarok – recenzja gry. Ojciec, syn i duch Sparty

W międzyczasie rozrywania wampirów na strzępy Evil West od czasu do czasu przebąkiwało coś między innymi o tym, że wampiryzm to nie zagłada, a progres oraz o cenie postępu, jaką musi ponieść każda rozwijająca się cywilizacja. Problem jest jednak taki, że to zawsze były tylko puste słowa, za którymi nie szły konkretne obrazy. Skoro już wrzucono tyle tych przerywników filmowych, to uważam, że można było w nich lepiej pokazać stanowisko Felicity i innych krwiopijców. To, co mówiła, miało jakiś tam sens, ale za to zerową atrakcyjność przekazu. Dlatego też nawet przez myśl mi nie przeszło, iż mogłaby mieć rację – całkowicie skupiłam się na odhaczaniu kolejnych zadań, żeby wreszcie ją zatłuc. A tak się składa, że mogłaby ją mieć. Co więcej, gdyby miała, to fabuła najpewniej bardziej by mnie wciągnęła i postawiła przed całkiem ciekawym dylematem moralnym. Ale niestety nie poszliśmy tą ścieżką, więc jest co jest.

Fot. Grafika promocyjna gry Evil West

Wiemy już, że fabuła mnie nie zachwyciła. A co z gameplayem? Cóż, trudno jednoznacznie określić. Przede wszystkim, Wikipedia mnie okłamała – przez nią spodziewałam się typowej kowbojskiej strzelanki, a zamiast tego dostałam rozpierduchę w stylu God of War, tylko że na Dzikim Zachodzie. Czy to wina Flying Wild Hog? A gdzie tam! Ale niestety wciąż trochę zakrzywia to moją ocenę, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie lubię bijatyk i gdybym wiedziała wcześniej, z czym mam do czynienia, to najpewniej bym sobie ten tytuł odpuściła. Niemniej jednak skoro już się podjęłam, to postaram się być jak najbardziej obiektywna pomimo swoich osobistych preferencji. Czy mi to wyjdzie – ocenicie sami.

Zobacz również: Gotham Knights – recenzja gry

Na dobry (wcale nie) początek pozwolę sobie wylać swój największy żal, żeby później móc już w spokoju rozprawiać o pozytywach. O czym więc będzie mowa? O pieprzonych lagach sterowania, rzecz jasna. Gdyby mój komputer był trochę tańszy, to najpewniej podczas grania w Evil West prędzej czy później wylądowałby za oknem. Myślałam, że mnie trafi szlag. Jeśli ktokolwiek z Flying Wild Hog to przeczyta – błagam, towarzysze, naprawcie to, a oddam wam jedną gwiazdkę w ocenie. O ileż lepiej bym się bawiła, gdyby Jesse nagle nie postanawiał mieć w dupie mojego klikania myszką i sterczeć jak słup soli pośrodku atakującej go hordy przez dwie sekundy…

Fot. Grafika promocyjna gry Evil West

No ale dobrze, koniec gorzkich żali na dziś, pora przejść do pozytywów. A do takowych z pewnością należy cała reszta aspektu technicznego Evil West. Wtedy, kiedy Jesse akurat nie odmawiał mi posłuszeństwa, naparzało mi się te wampiry całkiem przyjemnie. Gra jest dosyć prosta w obsłudze, ale jednocześnie oferuje też graczowi sporo różnych kombinacji ciosów oraz masę broniek o różnym zasięgu, działaniu i możliwych modyfikacjach. Jeśli ktoś ma ochotę pobawić się w wirtuoza wrestlingu z potworami – proszę bardzo. A jeśli nie, to wcale nie musi. Nawalanie na zmianę w kilka podstawowych przycisków również w zupełności wystarczy. Przy niektórych bossach trzeba to po prostu robić z pewnym wyczuciem.

Zobacz również: Czy This War of Mine to dobra lektura szkolna?

Grafika w Evil West również wypadła naprawdę nieźle. Przerywniki filmowe wyglądały świetnie, a sama rozgrywka wcale niedużo gorzej – czysto w teorii jest w miarę realistyczna, ale jednocześnie ma również swój charakterek. Jedynie krew czasami dziwnie się prezentowała, aczkolwiek to już tam drobiazg, szybko można się przyzwyczaić. Chciałabym również bardzo pochwalić za możliwość wyłączenia widoku pająków, jeśli ma się arachnofobię. Niby drobiazg, ale mało kto o tym myśli, a niektórym graczom może to oszczędzić nieprzyjemności. Bardzo mi tym Flying Wild Hog zaplusowało, nawet mimo że sama nie mam nic do stawonogów.

Fot. Grafika promocyjna gry Evil West

Podsumowując, Evil West to fajna pykajka do klepania potworów, acz dla fabuły nie opłaca się go kupować. Gierka raczej nie powala immersją, aczkolwiek nieźle nadrabia gameplayem. Dostajemy do wyboru sporo przyjemnych w użytku broni, którymi można klepać wampiry wedle własnego widzi-mi-się – z odległości, w zwarciu lub na zmianę, używając kombinacji ataków albo waląc bez przerwy tym samym do upadłego. Wszystkie chwyty dozwolone. Jeśli tylko Flying Wild Hog naprawi zacinające się sterowanie, to może nawet do niej wrócę.


ŚLEDŹ NAS NA IG
https://instagram.com/popkulturowcy.pl

Powyższa recenzja powstała we współpracy z Flying Wild Hog.

Plusy

  • Ładna grafika
  • Różnorodne bronie i modyfikacje urozmaicające rozgrywkę
  • Nie licząc pierwszego minusa, całkiem przyjemny gameplay

Ocena

6.5 / 10

Minusy

  • Lagi sterowania doprowadziły mnie do szaleństwa
  • Bohaterowie i fabuła byli mi raczej obojętni
  • Czasami dość bezczelne niewidzialne ściany
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze