Różowe Lata 90 – recenzja serialu. Średniak=sukces?

Faza na wskrzeszanie znanych marek ma się dobrze także i w 2023 roku.

Co ciekawe, serialowe kontynuacje czy to innych seriali czy – jak w nielicznych przypadkach – również i filmów, wypadają znacznie, znacznie lepiej, niż hollywoodzkie produkcje z rozmachem. Nieszczęsna Roseanne ze swoim dziesiątym sezonem, Beavis and Butt-HeadCobra Kai czy Twin Peaks – wszystkie te produkcje w udany (i bardzo różny) sposób przeniosły kultowe serie sprzed lat w nowe realia. Oczywiście, mieliśmy również kilka można powiedzieć kontrowersyjnych powrotów, że wspomnę o Z Archiwum X, Skazanym na śmierć i Dexterze.

Zobacz również: The Last of Us – recenzja pierwszego odcinka

Ale właśnie – mimo, że były to kontrowersyjne powroty, to nie były one złe – były co najmniej średnie! W TV kojarzę tylko jedną powstałą abominację, która nie tylko nie miała nic do zaoferowania w kwestii jakości produkcji, ale dodatkowo w jakiś sposób podniszczyła stworzone już uniwersum – Pickard. W przemyśle filmowym mamy takich abominacji na pęczki, więc jest to interesująca zależność, którą pewnie przydałoby się zbadać w oddzielnym artykule. Ale, powracając – choć spodziewałem się, że Różowe Lata 90 mogą otrzeć się oceną o taką Velmę i dołączyć do niechlubnego towarzystwa Pickarda – ku memu zdziwieniu, nie są one tak tragiczne. Są absolutnie średnie – mazeltov!

O czym opowiada sequel/reboot kultowego już sitcomu? Różowe Lata 90 skupiają się wokół córki Erica i Donny – Lei. Dziewczyna spędza wakacje u swoich dziadków (niepodrabialni Red i Kitty) w Point Place, Wisconsin. Idąc śladem swoich rodziców, dołącza do paczki znajomych, z którymi przesiadują w kultowej już piwnicy Formanów. Nowa dekada, nowi bohaterowie, te same problemy wieku nastoletniego!

Zobacz również: Najlepsze polskie seriale

https://www.youtube.com/watch?v=F36HBFGxWkg

Ten serial jest zdecydowanie najsilniejszy w momentach, gdy na ekranie gości stara gwardia z That ’70s show. Na pewno swoje dokłada tu nutka nostalgii, ale żarty i żarciki Reda, Kitty czy występujących gościnnie chociażby Leo i Feza naprawdę siadają doskonale, tak jak przed laty. Tego samego nie można powiedzieć o nowych aktorach… Różnicę między młodym a starym pokoleniem widać niestety bardzo wyraźnie, zarówno podczas oglądania Różowych Lat 90-tych, jak i bezpośredniego porównania chociażby pilotażowych epizodów obu seriali. Nowej ekipie nastolatków brakuje chemii, luzu i tej iskry, która miała miejsce w oryginale. Zastanawiam się na ile to wina scenariusza, na ile samych aktorów, a na ile producentów.

Zobacz również: Najlepsze parodie filmowe

Nie od dziś wiadomo, że jedną z niezapisanych wartości Netflixa jest promowanie równości. I nie ważne, czy uważacie tę ideą za chwalebną i słuszną czy też nie – ważna jest równowaga. Wydaje mi się, że streamingowy gigant sam zapędza się w kozi róg z obsesją promowania mniejszości rasowych czy seksualnych. W nowej ekipie znajdziemy więc wspomnianą Leię (świetna Callie Haverda), dwóch białych chłopaków (głupek-casanova i głupek-osiłek), Azjatę-geja (bardzo, bardzo, BARDZO pretensjonalnego), oraz latynoską i czarnoskórą dziewczynę. Wiecie o co mi chodzi? Nie jest to moim zdaniem luźne, naturalne, autentyczne, a przypomina zwyczajnie checklistę, po której wypełnieniu dopiero padają słowa No, to co tam kręcimy?

https://youtu.be/jOpoPPIRtdQ

Ciężko polubić nowych bohaterów czy przywiązać się do nich. Po pierwszym sezonie Różowych Lat 90-tych, nie jestem w stanie wymienić z imienia wszystkich członków paczki, ani tym bardziej powiedzieć wam, jacy oni są i co ciekawego im się przydarzyło podczas tych 10-ciu odcinków. Nie chodzi o moją nieuwagę czy wczesne stadium Alzheimera – w tym serialu po prostu nie dzieje się za dużo. Całość kręci się wokół tego, że Leia kręci z młodym Kelso i… W sumie tyle. Dopiero w ostatnim odcinku sezonu dostajemy małe zatrzęsienie ziemi, które w teorii miało chyba zaciekawić widzów i zaostrzyć im apetyty na drugi sezon, a w praktyce przypomniało nieudolne, ostatnie sezony oryginalnego That ’70s Show.

Zobacz również: TOP10 – Ulubione Seriale Rednacza Wdowika

Twórcy tego sequela zdecydowanie nie wykorzystują potencjału, który idzie wraz z tą produkcją. Mimo faktu, że serial dzieje się w latach 90-tych, poza pewnymi elementami i scenami (jak zakup pierwszego komputera przez Kitty i Reda) mógłby on i równie dobrze dziać się współcześnie. Brakuje klimatu, który w oryginale wręcz wylewał się z ekranu niemal w każdej scenie. Wydaje mi się też, że między innymi właśnie dlatego z taką łatwością przyszło nam polubić oryginalną paczkę – widać było, że żyją w latach 70-ych, ich perypetie były świetnie dopasowane do życia codziennego tamtych lat i wszystko po prostu do siebie pasowało, było na miejscu. Nie skreślam jeszcze tego serialu, bo zdecydowanie widać światełko w tunelu, tylko – no właśnie, trzeba trochę bardziej przyłożyć się do scenariusza i oddania klimatu tamtych lat.

Może to przez moją urazę do produkcji Netflixa, ale patrząc na ich dokonania na przestrzeni lat oraz kierunek, w którym poszło Hollywood, myślę, że wyprodukowanie średniaka na znanej licencji można rozpatrywać w kategorii sukcesu. Warto odpalić ze względu na starą obsadę, szczególnie, że format serialu jest bardzo przystępny – pierwszy sezon liczy zaledwie dziesięć 20-minutowych odcinków. Plus jest jeszcze taki, że po seansie weźmie was ochota na rewatch Różowych Lat 70-tych i uwierzcie mi – docenicie oryginał jeszcze bardziej niż przed laty.

Plusy

  • Ten serial jest absolutnie najmocniejszy, gdy widzimy starą obsadę...
  • Humor!

Ocena

5 / 10

Minusy

  • ... i zdecydowanie najsłabszy, gdy oglądamy sceny wyłącznie z nowymi bohaterami
  • Humor...
  • Nieciekawa fabuła i brak klimatu
Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze