Ghostbusters: Afterlife – recenzja filmu. „Przestań uganiać się za duchami”

Branża filmowa cały czas zalewa nas nowymi remakami kultowych produkcji. Twórcy chcą przede wszystkim pobudzić naszą nostalgię ale i dopasować stare historie do współczesnych realiów. Są to w znakomitej większości produkcje nieudane, więc pojawiła się też nowa moda jaką są sequele filmów z epoki. Przebudzenie Mocy oraz Blade Runner 2047, ale przede wszystkim Mad Max: Na drodze gniewu udowodniły, że w tym szaleństwie jest metoda, więc teraz przychodzi czas na Ghostbusters: Afterlife.

Na początek powinienem się chyba przyznać, że nie widziałem żadnej z oryginalnych części, ani remaku z 2016 roku. I nie jest to też pozycja na mojej kupce wstydu, bo po prostu cała ta koncepcja ze strzelaniem z lasera do duchów mi nie siedzi. Do filmu, więc podchodziłem na chłodno i bez jakichkolwiek oczekiwań względem oryginału. Tak naprawdę do kina przyciągnęło mnie przede wszystkim nazwisko reżysera Jasona Reitmana, który ma na swoim koncie takie świetne filmy jak Juno, W chmurach i przede wszystkim ten ostatni, czyli Tully. Reżyser w swoich dziełach pokazuje proste i wiarygodne historie, które przeplatają się z prawdziwymi ludzkimi dramatami, jednak potrafi je utrzymać w bardzo lekkiej i przyjemnej formie.  Ten charakterystyczny styl reżysera bardzo dobrze też widać w pierwszej połowie Ghostbusters: Afterlife.

Zobacz również: Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun – recenzja filmu. Wes Anderson i jego stylistyczna ekstrawagancja

Głównymi bohaterami są Callie – samotna matka, oraz jej dwójka dzieci – piętnastoletni Trevor i młodsza Phoebe. Łatwo im nie jest. Nikt tego głośno nie przyzna, ale widać, że kobieta nie radzi sobie z ciężarem obowiązków, a dzieciakom brakuje ojca – jakiegokolwiek. W tej kwestii jednak bohaterowie są równi, bo Callie również nigdy nie czuła więzi ze swoim ojcem. Wiadomość o jego śmierci, traktuje wyłącznie jako możliwość odkopania się z długów. Nadzieje odnośnie spadku, jednak szybko umierają, gdy rodzinka dociera do domu w którym przodek spędził swoje ostatnie dni. Farma na odludziu jest kompletnie zaniedbana, a jej były mieszkaniec miał lokalnie opinię szaleńca. Jednak gdzie giną marzenia, zaczyna się przygoda, a przecież na to właśnie głównie czekamy.

Zobacz również: The Tragedy of Macbeth – recenzja filmu. Świeża interpretacja klasycznej, szekspirowskiej tragedii

Ciężko nie patrzeć już z pewną ironią na te filmy przenoszące nas do dzieciństwa z lat 80. Mieliśmy już bardzo udane Super 8 J.J. Abramsa, Stranger Things, remake To, ale według Hollywood temat się najwidoczniej nie wyczerpał i serwuje nam kolejną pozycję do kolekcji. Co prawda akcja nowych Pogromców duchów toczy się w czasach współczesnych, ale jakimś dziwnym przypadkiem trafiamy do wiochy, w której czas stanął w miejscu co najmniej 30 lat temu. Tak naprawdę ciężko w filmie znaleźć jakiekolwiek powiązanie z 2021 rokiem, ale wciąż zabawa polega na odnajdywaniu artefaktów (teoretycznej) przeszłości. Nie trzeba znać oryginału, żeby poznać kiedy reżyser puszcza oczko do widza. Każda scena, w której obcujemy z technologią pozostawioną przez oryginalnych pogromców duchów ma odpowiedni wydźwięk. Bohaterowie dopiero odkrywają ten świat, ale wyraźnie widać, że reżyser bawi się swoimi ulubionymi zabawkami. I nie ma za co go winić, głównie dlatego, że ma na to swój sposób.

Zobacz również: Legion Samobójców – recenzja filmu [DVD]. Jamesa Gunna punks not dead

Tak jak wspominałem wcześniej, reżyser świetnie odnajduje się w zainicjowaniu całej historii. Naturalne relacje między bohaterami, niewymuszone dialogi, obietnica nieuniknionej przygody – to wszystko sprawia, że film zwyczajnie chce się oglądać. Trudna sytuacja rodzinna jest przedstawiona zaledwie w kilku scenach, ale to zupełnie wystarcza, by wnieść element prawdziwych emocji, do filmu. Poza tym Ghostbusters: Afterlife jest wypełniony humorem, jednak ani razu nie musiałem wybierać między śmiechem, a zażenowaniem. Reżyser bardzo umiejętnie łączy zróżnicowane nastroje filmu. Z jednej strony dostajemy totalnie przerysowaną Phoebe, która jest stereotypowym jajogłowym w ekipie. Z drugiej strony mamy postać matki, o której złożonej osobowości trzeba by napisać osobny tekst. Nawet duchy wydają się wyrwane z różnych zaświatów. Zobaczymy tu piekielnego demona, który chce opętać ludzi, niemal fizycznego chmuro-podobnego zjadacza żelaznej materii, ale i niewidzialnego ducha, opiekującego się domownikami. Wszystko w jednym filmie i jakoś działa.

Chciałbym też wspomnieć o obecności Paula Rudda. Chyba nikt od aktora nie wymagał niczego więcej niż bycia sobą. Ten fajtłapowaty gość zawsze wnosi pewną lekkość do każdego filmu. Jest tu też łącznikiem z całą popkulturą – dzieciakom w szkole puszcza klasyczne horrory, a ja w zasadzie tylko czekałem, aż opowie o tym jak kiedyś u boku Avengersów ratował świat, ale porzucił to, by poświęcić się geologii.

Zobacz również: Home Sweet Home Alone – recenzja filmu. Kevin nie-taki-podrabianie

Kolejną mocną stroną Ghostbusters: Afterlife, która zasługuje na uznanie jest jego strona wizualna. Wiejskie bezdroża, oraz pustynno skaliste tereny Ameryki to obraz, który nigdy mi się nie przeje. Już na zwiastunie widać duszę z jaką operator podchodzi do krajobrazów. Sam film na szczęście nie zawodzi i rozciąga tę wizję do pełnego metrażu. Piękna stylistyka ukazuje się również zapraszając nas do muzeum rzeczy znalezionych. Bo ciężko mi uwierzyć żeby rekwizyty z 1984 roku nadawały się do licznych zbliżeń na każdy detal – tutaj oko nacieszyć może nawet osoba, która nie czuje nostalgicznej więzi z całym arsenałem małego duchołapa.

Zobacz również: Ja, Ty, My, Oni – recenzja filmu. Wszystko fajnie, ale niezły to był bałagan

Robi się za to trochę dziwnie gdy przychodzi do samych duchów. Tutaj twórcy postawili na pewien kompromis między oryginalną stylistyką, a współczesną technologią. Efekt? To co nowe wygląda nowo, a to co wzięte z oryginału wygląda jak z lat 80’. Nie krytykuję tego rozwiązania, bo jak wcześniej wspominałem, ten film jakoś tak ciekawie łączy to wszystko w całość.  W moim sercu pozostanie scena, w której pokraczne istoty pozaziemskie urządzają sobie małą masakrę w hipermarkecie. Takie słodkie, bezkrwawe gore – coś wspaniałego.

Ghostbusters: Afterlife to niewątpliwie fajny film. Ciężko użyć mi innego słowa, bo nie wydaje mi się żeby starał się być czymkolwiek innym. Trudniej zadecydować dla kogo tak naprawdę jest przeznaczony. Nie sądzę, żeby miał zachwycić fanów oryginału, ale też nie wydaje mi się żeby miał dotrzeć do młodego pokolenia. Trochę bezmyślnie uderza w modę i dorzuca swoją cegiełkę do zatrzymania popkultury w latach 70, 80 i 90. W filmie jeden z mieszkańców radzi głównej bohaterce, by nie uganiała się za duchami – może to zamierzona autoironia, ale tą samą radę mógłbym skierować do wielkich producentów z Hollywood.

Plusy

  • Piękna stylistyka, piękne krajobrazy.
  • Lekki i przyjemny.
  • Jason Reitman potrafi świetnie przedstawić bohaterów i zawiązać ich relacje .

Ocena

6.5 / 10

Minusy

  • To wciąż głównie pusta nostalgia.
  • Nie wiadomo dla kogo ten film.
Daniel Kurbiel

Uznaje zasadę, że "mniej znaczy więcej". Fan filmów psychologicznych, obyczajowych i horrorów, ale docenia też dobre kino akcji. Zamiast złożonych intryg i szokujących zwrotów akcji, w filmach szuka raczej dobrze napisanych postaci i świadomej reżyserii.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze