Zarówno Metro jak i Futu.re zdobyły ogromne uznanie wśród czytelników na całym świecie. Outpost miał więc trudne zadanie – musiał co najmniej utrzymać poziom swoich poprzedników, a najlepiej w ogóle go przebić. Czy Glukhovsky’emu udało się sprostać oczekiwaniom? Cóż… i tak, i nie.
Outpost to wydana w tym roku powieść opowiadająca o dziejach Rosji skażonej bronią biologiczną po wojnie domowej. Państwo utraciło dużą część swoich ziem: wszystko, co leżało za Wołgą, zniknęło za chmurą toksycznej mgły unoszącej się znad rzeki. Prawie wszystkie mosty na niej zostały zburzone podczas bitew. Ostał się tylko jeden – linia kolejowa przy Placówce w Jarosławiu. I to właśnie ona przyniesie przygranicznym mieszkańcom zgubę.
Zobacz również: Śpiący Przebudzony – recenzja książki
Pewnego dnia, po latach braku jakiegokolwiek odzewu zza Wołgi, przez most do jarosławskiej Placówki dociera głuchy mnich. Jego pojawienie się niszczy wszystko, co przez tyle lat układali sobie w głowie Rosjanie. Po całym tym czasie powtarzania, iż po drugiej stronie rzeki czeka tylko pustka, okazuje się, że to wcale nieprawda; że jest tam życie, są inni ludzie, a przede wszystkim – są ziemie, które potencjalnie można z powrotem włączyć do Imperium. Moskwa postanawia więc wykorzystać nowo powstałą szansę i posyła trzydziestu swoich żołnierzy na drugi brzeg, by wybadali teren. Na papierze wszystko brzmi świetnie – odbudowa terytorium pomoże państwu wstać z kolan oraz odbudować się gospodarczo. W praktyce jednak szybko okazuje się, iż pewne rzeczy lepiej zostawić w spokoju…
Fabuła Outpost bardzo powoli się rozkręca. Ponad dwieście pierwszych stron nie ma tak naprawdę zbyt wiele wspólnego z nadchodzącym zawiązaniem akcji. Zamiast tego przydługi wstęp skupia się na zarysowaniu świata przedstawionego, klimatu oraz bohaterów – i robi to na tyle dobrze, żeby mnie nie zanudzić, co jest pewnym osiągnięciem. Większość czasu czytelnik spędza u boku Jegora oraz Michelle, dwójki młodych ludzi żyjących w Placówce. Z ich dwójki zdecydowanie bardziej interesował mnie ten pierwszy, aczkolwiek zgaduję, że u większości osób jest podobnie – w końcu to z Jegorem wiązały się wszelkie dynamiczniejsze akcje, w wątku Michelle skupiono się bardziej na placówkowej codzienności. W żadnej z tych historii jednak nie ma większych fajerwerków aż do momentu, w którym Glukhovsky odkrywa karty i pokazuje, co w tej powieści stanowi główne zagrożenie. Wtedy dopiero zaczyna się dziać.
Zobacz również: Koty Ultharu – recenzja książki
Punkt kulminacyjny pojawia się dość znienacka, ale za to z przytupem. Czytelnik zostaje brutalnie wrzucony w akcję razem z bohaterami – nie ma wcześniej żadnego ostrzeżenia, jesteśmy równie zdezorientowani, co Jegor i spółka. Nie mamy przewagi nad bohaterami, dzięki czemu łatwiej poczuć to, co czują oni; razem z nimi łączymy kropki i na gwałt szukamy jakiegokolwiek rozwiązania problemu. Ten zabieg bardzo przypadł mi do gustu, podobnie zresztą jak historia ogólnie – co jednak nie oznacza, że nie posiadam wobec fabuły żadnych zastrzeżeń.
Największy zarzut, jaki mam do Outpost, to pytania bez odpowiedzi. I nie mam tu na myśli żadnych retorycznych ani filozoficznych rozkmin, tylko sprawy istotne dla fabuły. Czym oni zbombardowali ten drugi brzeg Wołgi, ze doprowadziło do tak katastrofalnych skutków? Jak działają te modły zarażonych? Czy brama wystarczy, żeby zatrzymać zarazę? Co dokładnie jest po drugiej stronie mostu? Ta powieść to ewidentny prequel, który miał za zadanie tylko podbudować grunt pod kolejną część oraz wzbudzić ciekawość. Dopiero w nadchodzącym Outpost 2 pewnie dostaniemy odpowiedzi. To by również wyjaśniało, dlaczego tak dużo czasu poświęcono na wstęp – środowisko oraz bohaterowie są już dość dokładnie przedstawieni, więc w następnej książce będzie można to pominąć i od razu lecieć z fabułą. Z jednej strony sprytne, ale z drugiej może zrazić sporą część widowni. Wielu po prostu znudzi się brakiem akcji i nie dokończy nawet tej części, nie wspominając w ogóle o sięganiu po kolejną.
Zobacz również: Iskra – recenzja książki. Jak trzyma się polska fantastyka młodzieżowa?
A cóż to za bohaterów tutaj przedstawiano, że Glukhovsky potrzebował na to aż tylu stron? Najważniejsi są oczywiście wymienieni już gdzieś wyżej Jegor i Michelle, aczkolwiek są też inni bohaterowie z równie istotnymi rolami. Żeby daleko nie szukać, rodzice Jegora: Tamara, jego biologiczna matka, oraz Pałkan – ojczym, który wcale nie uważa go za swojego syna (i vice versa zresztą). Prócz tego oczywiście głuchy mnich zza mostu, setnik prowadzący moskiewską ekspedycję za Wołgę, miejscowy kucharz… Ci, którzy nie mają większego znaczenia dla fabuły, faktycznie bywają dosyć generyczni, aczkolwiek pozostali, między innymi ci wymienieni powyżej, sprawdzają się dobrze i łatwo ich zapamiętać.
Główni bohaterowie też są niczego sobie, choć przyznaję – na początku w ogóle nie lubiłam Michelle. Wydawała się taką arogancką laską z dużego miasta, która pluje na wszystkich wokół i nienawidzi wsi. Częściowo jest to prawda, ale na szczęście nie są to jedyne cechy tej postaci. Z czasem trochę się rozwija i robi bardziej tolerowalna niż na początku. Ba, udaje jej się nawet wykrzesać trochę empatii, instynktu macierzyńskiego czy jakkolwiek sobie chcemy to nazwać. Wciąż nie należy do moich ulubieńców, ale nie jest taka zła.
Zobacz również: Star Wars. Wielka Republika: W Ciemność – recenzja książki
Jegor z kolei jest całkiem przyjemną, ale dość ekscentryczną postacią. Jako syn Cyganki nie ma szczególnie łatwo w życiu – wprawdzie ludzie nie robią mu przytyków publicznie, ponieważ jego opiekunem jest zwierzchnik Placówki, aczkolwiek i tak widać, że nie są do niego zbyt pozytywnie nastawieni. Lekceważą go. Jego “niepoważne” zdaniem innych zainteresowania oraz niechęć do nauki też zresztą nie pomagają mu zdobyć uznania. Widać po nim, iż jest samotny… i to do tego stopnia, że czasem rozmawia z trupami. Dosłownie. Aczkolwiek pomimo swoich dziwactw (a może właśnie dzięki nim?) to chyba najciekawsza oraz najbardziej “lubialna” z postaci. Mam nadzieję, że w kolejnej części wciąż będzie głównym bohaterem, bo dobrze się sprawdza w tej roli.
Aczkolwiek jak same w sobie postacie są całkiem fajne, tak niestety relacje między nimi pozostawiają już trochę do życzenia. Wydają się jakieś takie… wymuszone. Zimne. Wyprane z emocji. Jak wszelkie negatywne powiązania jeszcze w miarę nieźle się trzymają, tak tych pozytywnych w ogóle nie czuć. Na szczęście nie ma ich w książce zbyt wielu, więc łatwo przymknąć na to oko. Nie zmienia to jednak faktu, że czasem zgrzyta. Autor mógł bardziej się nad tym pochylić.
Zobacz również: Battle Royale – recenzja książki
Na koniec jeszcze szybka przyczepka już do tłumaczenia, a nie książki samej w sobie. Są w nim błędy. Podczas czytania, nawet zupełnie się na tym nie skupiając, łatwo dostrzec całą garść literówek. Prócz tego w oczy wpadł mi jeden czy dwa błędy interpunkcyjne typu podwójny wykrzyknik zamiast pojedynczego/ potrójnego, ale to już taki drobiazg. Głównie nad tym pierwszym wypadałoby popracować.
Podsumowując cały ten wywód, Outpost, pomimo swoich wad, jest całkiem dobrą książką. Nie nadaje się dla niecierpliwych czytelników, aczkolwiek pozostałym raczej mogę go polecić. Chociaż widać, że robi za wstępniaka, wciąż potrafi być ciekawy. Po prostu trzeba na to zaczekać trochę dłużej niż zazwyczaj.