Moon Knight – recenzja serialu. Everytime I wake up

Kampania promocyjna tego serialu zaczęła się stosunkowo późno. Niektórzy spekulowali nawet, że produkcja ta stoi gdzieś na uboczu MCU. I po części to się spełniło. Niekoniecznie jednak tak, jak część fanów Marvela się spodziewała.

Moon Knight to jedna z najbardziej kreatywnych postaci w komiksach Marvela. Dlatego podjęcie się jej ekranizacji jest z jednej strony strzałem w dziesiątkę, z drugiej ryzykownym przedsięwzięciem. Albowiem taki ruch daje nadzieję na promyk innowacyjności w kinowym uniwersum, jednocześnie naraża na gromki gniew gorliwych fanów komiksów. Szczególnie tych pisanych przez Jeffa Lemire. Historia przez niego stworzona jest powszechnie chwalona i wyniosła Moon Knighta na wyższy poziom budowania tej postaci. Czy Kevin Feige podjął zatem słuszną decyzję? Czy twórcom udało się wszczepić do monotonnego uniwersum krztynę kreatywności?

Zobacz również: Wozniacki & Lee, odcinki 1 i 2 – recenzja serialu. Z kamerą u sportowców

Steven Grant to niezwykle uprzejmy, przystojny i lekko gapowaty sprzedawca pamiątek w londyńskim muzeum. Posiada on jednak wiedzę i pasję, która pozwalałaby mu zostać przewodnikiem. W tym przeszkadza mu fakt, że przez swoje zaburzenia snu i wieczne zmęczenie jest nieproduktywny i nieprzytomny.

Jednakże w pewnym momencie jego świat przewraca się do góry nogami, gdy budzi się w nieznanej lokacji, a ponadto gonią go najemnicy z bronią palną. Gdyby wrażeń było mało, trafia w środek obrzędu tajemniczego kultysty, który pragnie tego, w czego posiadaniu jest Steven. Z opresji ratuje go natomiast…głos w jego głowie.

Szybko okazuje się, że Grant nie jest sam. W jego głowie mieszka inna osobowość o nazwisku Marc Spector. Jest on awatarem egipskiego boga sprawiedliwości i zemsty, Khonshu. Gdy trzeba wymierzyć karę, przybiera on postać mściciela odzianego w biel, o pseudonimie Moon Knight.

Zobacz również: Peacemaker – recenzja serialu. Hard Rock and Black Ops.

moon knight
Fot. Materiały prasowe/Disney

Przez pierwsze trzy odcinki eksplorujemy tajemnicę bezsenności Stevena Granta. I choć dla fanów komiksów segment ten zapewne nie wzbudza szoku, tak przyznać trzeba, że twórcy dość kreatywnie podeszli do przedstawienia problemu sprzedawcy pamiątek.

Kostka przypięta do nogi łóżka, piasek pod meblem oraz tasiemka w drzwiach. Choć te wszystkie rzeczy zdają się być dość absurdalne, tak w bardzo dobry sposób obrazują frustrację i desperację mężczyzny. Cały czas widać na jego twarzy zmęczenie, gdziekolwiek się znajduje, chodzi jak śnięty. Mimo wszystko zachowuje to dla siebie i wciąż jest serdeczny i taktowny. Tak małe rzeczy jak ciągłe poprawianie pracowników muzeum odnośnie swojego imienia, bez cienia frustracji doskonale buduje osobowość Granta.

Bo ten, choć rzeczywiście jest ciepłą kluchą, tak serial nie ucieka od tego, że jest to człowiek skrzywdzony psychicznie, który pragnie za wszelką cenę odpocząć. Nie ma znajomych, przyjaciół, matka nie odbiera od niego telefonów. A jednak zachowuje uśmiech na twarzy, stara się najbardziej jak może. Ma w sobie wewnętrzną siłę, której wydobyć nie może przez swoją naiwność, dobroduszność i przede wszystkim wyczerpanie. A z czasem ma on okazję pokazać jaki jest naprawdę. Rozwój tej postaci nie wynika ze zmiany, a reczej ujawnienia tego, co od zawsze w nim drzemało. Mimo zmiany dalej jest lekko ciapowaty, ale jednocześnie udowadnia swoją przydatność i odwagę.

Zobacz również: Wikingowie: Walhalla – recenzja serialu. Pogoń za chwałą

moon knight
Fot. Materiały prasowe/Disney

I gdy jesteśmy przy pierwszych trzech odcinkach, grzechem byłoby nie wspomnieć o równie ważnych postaciach, czyli Marcu Spectorze, mieszkającym w głowie Stevena oraz Arthurze Harrow — głównym antagoniście.

Ten pierwszy raczej nie ma zbyt wiele do roboty, prócz konfrontowaniu się ze Stevenem wtedy, kiedy ten stopniowo odkrywa prawdę o tym, co się wokół niego dzieje. Ma odpowiadać na pytania, napędzać działanie samego Granta i stanowić jego przeciwieństwo. Bo choć dzielą to samo ciało, różnią się praktycznie w każdym aspekcie. Banter pomiędzy nimi przypomina „buddy cop movie”, gdzie różnica charakterów i podejścia do działania buduje i wzajemnie uczy obie postacie. Każdy przydaje się w innej sytuacji, ma swój zestaw przydatnych umiejętności.

Natomiast Harrow jako przywódca sekty, która chce wskrzesić zapomnianą egipską boginię, wprowadza ciekawy wątek. Wiele osób motyw „raportu mniejszości” zna. Czy pacyfikacja przestępców, zanim popełnią zbrodnię, jest sprawiedliwa, skoro jeszcze takowymi nie są? W swym działaniu Harrow ma szlachetne pobudki. Chce sprawiedliwego świata. Bez przestępców, bez wojen, bez mroku. Wątek ten jednak w pewnym momencie zostaje zaprzepaszczony. A wielka szkoda. Gdyż był tu potencjał na jego rozwój, polemikę, ciekawą narrację. Tego jednak w samym finale nie uświadczymy.

Zobacz również: Filuś i Kubuś, sezon 1 – recenzja serialu. Dobra, tytuł może nie najlepszy, ale bajka udana

Fot. Materiały prasowe/Disney

W międzyczasie pojawia się również bardzo ważna postać, która natychmiastowo zmienia status quo Marca Spectora — Layla. Jest ona bowiem jego żoną. Mężczyzna nie ma z nią od miesięcy kontaktu. Tym samym poddaje się w wątpliwość, kto tak naprawdę jest prawdziwy, a kto jest tylko wytworem umysłu, w ciele tego drugiego.

Bowiem okazuje się, że Marc Spector miał swoje życie, nie był tylko i wyłącznie najemnikiem, a przede wszystkim człowiekiem. I choć Steven dalej traktuje go jak pasożyta, powoli dociera do niego, że jego problemy nie są kwestią miesięcy, a lat.

Sama Layla to dobrze wprowadzona silna kobieca postać. Ma bardzo silny charakter i stanowi bardzo udany kontrast do dobrodusznego i delikatnego Stevena. I choć czasem próbuje nam się przypomnieć o tym, że faktycznie ma kompetencje i umiejętności, tak nie jest to na tyle częste, by odnieść wrażenie, iż jest to specjalnie na siłę. W dodatku ważnym aspektem jest przeszłość tej bohaterki. Związana jest z jej ojcem, który niedawno zmarł na wykopaliskach. W dodatku sam Marc zdaje się wiedzieć coś o tym tragicznym wydarzeniu. Widza zalewa się pytaniami, na które z czasem dostajemy odpowiedź.

Zobacz również: All of Us Are Dead – recenzja serialu. Zombie odżyły na nowo

Fot. Materiały prasowe/Disney

Następne dwa odcinki diametralnie zmieniają ton serialu. Podczas gdy pierwsze trzy oscylowały wokół tajemnicy, rozwoju postaci Stevena Granta i Layli oraz eksploracji tematyki „raportu mniejszości”, kontynuacja serialu skupia się na wspólnym umyśle pracownika muzeum oraz Marca Spectora. Tym samym staje się jednym z najbardziej odważnych seriali MCU.

I nie chodzi tutaj o przemoc (przecież Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz był dość mrocznym i brutalnym tworem). Tematyka choroby psychicznej (zaburzenie dysocjacyjne świadomości) i zmagania się z traumami przeszłości, podjęta z takim szacunkiem i pietyzmem nie pojawiła się jeszcze w MCU. A to bardzo znaczący krok. W dodatku scenariusz nie starał się parodiować problemów wewnętrznych i domowych, tylko podszedł do nich ekstremalnie poważnie.

Dzięki temu odcinek czwarty i piąty wspinają się na wyżyny wydarzeń, jakie działy się przez całe uniwersum. Są odważne i kreatywne. W prosty sposób przedstawiają tak poważny i trudny problem. A ludzie, którzy sami zmagają się z problemami psychicznymi, w końcu mają swoją poważną reprezentację wśród ekranowych superbohaterów. To krok w ważną stronę, czyniący ten serial tak dobrym. Świetnie rozpisany scenariusz, który fenomenalnie buduje wszystkie postacie. W szczególności Marca/Stevena.


DRUGA CZĘŚĆ RECENZJI ZNAJDUJE SIĘ NA NASTĘPNEJ STRONIE


Plusy

  • Oscar Isaac daje nieziemski popis
  • Najodważniejszy serial MCU dotychczas
  • Ładne sceny akcji

Ocena

8 / 10

Minusy

  • Konwencjonalny i wybity z rytmu koniec

Strony: 1 2

Adrian Hirsch

Miłośnik sztuki i popkultury w jednym. Najpierw ponarzeka na obecny stan Gwiezdnych Wojen, by następnie pokontemplować nad pisaną przez siebie postacią. Pozytywnie nastawiony do świata, choć nie brak mu skłonności do ironizowania rzeczywistości.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze