Infinite Storm – recenzja filmu. Ależ wieje

„Śniegu już nigdy nie będzie”. Tak obiecywała Małgorzata Szumowska w swoim ostatnim filmie, polskim kandydacie do Oscara na międzynarodowy film 2021 roku. Tymczasem, kolejna jej produkcja zawiera tyle śnieżnych scen, że aż zimno się robi od samego patrzenia. Wyświetlanie Infinite Storm na sali 4DX, czy innej z rozszerzonymi efektami otoczenia, powinno być opatrzone odnośnikiem „ubierz się ciepło, albo weź L4 w pracy na kolejne kilka dni”. Tylko czy to L4 weźmiemy z powodu przeziębienia, czy może bardziej z bólu, jaki sprawił nam ten film?

Twórczyni Infinite Storm, Małgorzata Szumowska, niewątpliwie jest reżyserką, na której filmy zawsze warto zwrócić uwagę. Nie jest typowym wyrobnikiem zawsze serwującym solidny, poprawny i po prostu dobry film. U niej wszystko wzbija się wyżej, ma swoją własną metafizykę, własny punkt widzenia. Filmomaniacy, czy też filmomasochiści, jak powiedzą złośliwi, nie mówią, że idą na film o tytule „…….”. Oni idą na Nowy film Szumowskiej, bo niewątpliwie zalicza się ona do grona reżyserów mających własny styl. Podobnie, jak idziemy na nowego Baya, nowego Almodóvara, nowego Allena, nowego Vegę. No tak, zeszliśmy właśnie do tej piwnicy przemysłu filmowego. Nawet zrobiliśmy ostatnio z Danielem Kurbielem ranking Najgorszych filmów Patryka Vegi, polecamy serdecznie:

Zobacz również: Najgorsze filmy Patryka Vegi

„Szumowska Vegą polskiego arthouse’u”, napisał kiedyś jeden z krytyków oceniając któryś z jej filmów. I można się z tym w stu procentach zgodzić. Kino niezależne, posiadające własny punkt widzenia, kameralne i często zagłębiające się w proste tematy, ale z innej perspektywy, ma wielu swoich wielbicieli. Ot, wystarczy choćby spojrzeć na rozwój studia A24. Zawsze przed filmem sygnowanym tym studiem wiemy, że dostaniemy to słynne wiedźmińskie coś więcej. Coś, co przy dobrym, nieoczywistym podejściu skłoni do zaawansowanej interpretacji i pozwoli poczuć, jakbyśmy jednak coś o tym kinie wiedzieli. Pani Małgorzata jednak od zawsze w swoich arthouse’owych filmach przemyca własne środki, które sprawiają, że nie możemy się pomylić, czyj  kogo film oglądamy.

Infinite - idzie
Infinite Storm. Kadr z filmu. Fot. Materiały prasowe.

Środek pierwszy: brzydota, prymitywizm i naturalizm. Coś, co z marszu pozwala scharakteryzować film Małgorzaty Szumowskiej. Ze szkoły pewnie pamiętacie, czym w literaturze naturalizm różni się od realizmu. To drugie, to mówienie, jak jest. Jak pewien polski dziennikarz zza oceanu, który swego czasu publikował naprawdę ciekawe materiały. A że w komórce na miotły tlenu mało, to koniec końców obwołał się Prezydentem Stanów Zjednoczonych Republiki Polskiej. Naturalizm za to jest przejaskrawieniem, uwydatnieniem tych nieprzyjemnych cech. Takich, które zawsze chcą zwrócić uwagę, a my za żadne skarby nie chcemy na nie patrzeć.

Zobacz również: Wiking – recenzja filmu. Sztuka w świecie popkultury

Tak choćby przy filmie W imię… mieliśmy zbyt przeklinających chłopaczków, czy obrzydliwe ślimaki bez skorupki zajmujące cały ekran. W Sponsoringu przyjmowanie kasy za sikanie na siebie chyba wystarczy bez skomentowania. Body/Ciało i darcie mordy na cały regulator podczas sesji jogi też nie jest niczym przyjemnym. W Infinite Storm na dzień dobry jesteśmy przywitani zajmującą cały ekran stopą wystającą spod kołdry. Później, przy okazji, dostajemy nikomu (a zwłaszcza scenariuszowi) niepotrzebne dwie sceny sikania, w tym jedną na śnieg, a całość wieńczy ostentacyjne beknięcie po ratowaniu się piwerkiem.

Środek drugi: fajna muzyka. Do dziś pamiętam zwiastuny Twarzy, kiedy pracowałem w kinie. Same zwiastuny nie, ale niosące się po całym lobby na obu piętrach kina L’amour Toujours Gigi d’Agostino, połączone z bezkresną sceną jazdy na koniu robiły niesamowitą robotę. Niektórych mogła ta muzyka męczyć, ale aż się chciało wejść na salę i posłuchać tego jeszcze bardziej. W Infinite Storm muzyka jest bardziej kameralna, bardziej alternatywnie arthouse’owa, ale wciąż bardzo dobra i aż zachęca do sprawdzenia, co to aktualnie grają.

Zobacz również: Top Gun: Maverick – recenzja filmu. Misja niemożliwa?

Środek trzeci: brak sensu i umotywowania działań bohaterów. Tu akurat każdy może sobie znaleźć własną scenę z każdego filmu Małgorzaty Szumowskiej, więc nie będę niczego sugerował. Troszkę jednak opiszę fabułę Infinite Storm. Pam Beasley Bales (Naomi Watts) jest ratowniczką górską w amerykańskich Górach Białych, jedyną w okręgu. W każdą rocznicę pewnego tragicznego wydarzenia z jej życia udaje się na oczyszczającą górską wędrówkę. Zmierzyć się z demonami przeszłości, stawić czoło własnym emocjonalnym słabościom, udowodnić sobie, że jednak się da i życie toczy się dalej. Ale Boże drogi, każdy szanujący się górski wędrowiec wie, że jeśli pogoda nie zapowiada się dobrze, jeśli w radiu mówią „zostań w domu”, jeśli bliscy sugerują Ci zmianę planu, to NIE IDZIESZ W GÓRY. Zwłaszcza mając doświadczenie, zwłaszcza w górach, gdzie śnieżyce i wietrzne nawałnice sięgające 300 km/h nie są niczym nadzwyczajnym.

Kolejna sprawa. Jeśli już mówią, żeby nie iść, a Ty jednak idziesz w takie najgorsze warunki, to się przygotowujesz. Nawet nie dla siebie, bo będąc ratownikiem górskim choćby dla innych. Idąc w góry słyszałem nie raz od współtowarzyszy wypraw „kupiłbym se czekan”. Pam jednak chyba za dużo grała w nowe Tomb Raidery i po prostu nie uzyskała jeszcze poziomu postaci pozwalającego użycie czekana, bo nawet nie wspomina o takim wynalazku ani słowem. Jakby go miała, to zaoszczędzilibyśmy dobre 10 minut z tego filmu.

Infinite Storm. Kadr z filmu. Fot. Materiały prasowe.

Zobacz również: Podpalaczka – recenzja filmu. Serc widowni raczej nie rozpali

Z niezabranego czekana przejdziemy do kolejnej sprawy. Mieliście kiedyś tak, że idąc gdzieś, już w trakcie przypominacie sobie, że czegoś nie wzięliście? Albo bliżej tematu, wędrując po oświetlonych nagle słońcem górach przyznajecie na przykład „eh, mogłem jednak wziąć krótkie spodenki…”? Te wszystkie troski odchodzą jednak, gdy spotykacie na swojej drodze miszczów górskich wędrówek. Szpilki na szlak, Vansy na śnieg, głośnik na cały regulator i 0,7 na drogę. W Infinite Storm Pam w końcu napotyka na swojej drodze kogoś w tym stylu i cała jej oczyszczająca wyprawa musi zejść na drugi plan. I jeśli już wspomniałem o dziwnych, niezrozumiałych decyzjach, to (nie)logika zachowań tego kogoś wybija się na jeszcze wyższy, totalnie niedorzeczny poziom.

A z czym nas zostawia Infinite Storm? Na wstępie dostajemy informację, że jest to historia oparta na faktach, więc od razu możemy ten film inaczej traktować. Troszkę to ogranicza reżyserski styl Małgorzaty Szumowskiej, dla którego pewnie ludzie go znający wybiorą się na tę produkcję. Poza tymi wspomnianymi wyżej kilkoma wstawkami, film wygląda, jakby wyreżyserował go ktokolwiek. A to raczej nie wpisuje się dobrze w portfolio reżyserki typowo arthouse’owej. Na plus wybijają się na pewno surowe zdjęcia Gór Białych, które często mogą kojarzyć się z naszymi Tatrami.

Zobacz również: Jujutsu Kaisen 0 – recenzja filmu.

Infinite Storm. Kadr z filmu. Fot. Materiały prasowe.

Ten zimowy klimat filmu, pomimo czasem sztucznie wyglądającego śniegu, działa mocno immersyjnie. Zapewne oglądając go w domu sięgnęłoby się po kocyk, zwłaszcza, kiedy w głośnikach nieustannie wieje. Tyle, że niestety czasem po prostu wieje nudą. Sama Naomi Watts zagrała naprawdę dobrze, jednak jej postać nie ma w sobie „tego czegoś”. Czegoś, co pozwalałoby nam kibicować jej bohaterce i po prostu się z nią zżyć. Wiadomo, film traktuje o problemach emocjonalnych, więc może być tak, że trzeba po prostu swoje w życiu przeżyć, żeby bardziej zrozumieć mentalność i motywacje Pam.

Zobacz również: Doktor Strange w Multiwersum Obłędu – recenzja filmu.

Mnie osobiście od początku sugerował jeden wniosek. Nie podporządkowujmy swojego życia temu, co już przeminęło. Nie tłumaczmy swoich nierozumianych często przez innych działań jakimiś górnolotnymi motywacjami, chęcią oddania hołdu tym, których już nie ma, zwłaszcza, kiedy narażamy przy tym swoje zdrowie i życie. Oni by tego na pewno nie chcieli i sami odradzaliby nam takie zachowanie. W dość fajnym zwiastunie mocno niefajnego filmu Kylo Ren namawiał, aby dać przeszłości umrzeć, zabić ją, jeśli trzeba. Albus Dumbledore poradził, żeby nie żałować umarłych, tylko żywych, a przede wszystkim tych, co żyją bez miłości. Ja za to powiem, że trzeba po prostu pogodzić się z losem i żyć dalej, bo nie zmienimy tego, co już się wydarzyło. W trudnych sytuacjach samo myślenie „co by było, gdyby” tylko pogłębia smutek, wyobcowanie i bezsilność. I żadne popularne obecnie filmy o alternatywnych rzeczywistościach tego nie odwrócą.

Plusy

  • Ładne ujęcia na widoczki i krajobrazy – prawie takie nasze Tatry
  • Klimat filmu sprawia, że można poczuć zimno (zwłaszcza, jak usiądzie się blisko klimatyzacji)

Ocena

4.5 / 10

Minusy

  • Nie nadaje się jako poradnik „Jak iść w góry”
  • Nielogiczność działania bohaterów woła o pomstę do nieba
  • Mimo wszystko – za mało Szumowskiej w Szumowskiej
Kamil Kołodziejczyk

Zasiedziany od lat w DOBRYCH Star Warsach twórca zbyt długich zdań i złożonych opowieści, a także fan filmów inspirujących do dyskusji i gier, do których nie są potrzebne żadne inne osoby. W kinie lubi przede wszystkim mądre narracje i ciekawą kompozycję, a poza kinem dobre, płynne produkty, bezsensowne ciekawostki i czasem ludzi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze