Obi-Wan Kenobi – recenzja odcinków 1-2. Czemu Disney nam to zrobił…?

Wczoraj premierę miała najprawdopodobniej największa tegoroczna premiera spod znaku Gwiezdnych Wojen. Solowe przygody, które przeżywać będzie Obi-Wan Kenobi, to coś, na co wszyscy fani czekali od niemal 15 lat. I w końcu się doczekaliśmy. Czy jednak dostaliśmy to czego oczekiwaliśmy? A przynajmniej to na co zasługiwaliśmy po tylu latach?

Akcja serialu dzieje się 10 lat po wydarzeniach ukazanych w Zemście Sithów. Rozkaz 66 został wcielony w życie. Zakon Jedi upadł. Republikę zniszczono i przekształcono w Imperium Galaktyczne. Rycerze wycięci w pień, a ich niedobitki od lat są rozsiane i ścigane po całym kosmosie. Jednym z Rycerzy, którzy próbują poradzić sobie z tą tragedią jest tytułowy mistrz Jedi Obi-Wan Kenobi.

Zobacz również: LEGO Gwiezdne Wojny: Saga Skywalkerów – recenzja gry. Nostalgia jest silna w tym tytule

Bohater ukrywa się na planecie Tattooine, gdzie potajemnie strzeże młodego Luke’a Skywalkera. Ciężko pracuje w fabryce na pustyni, trzyma się na uboczu, mieszka w jaskini. Głównie jednak wciąż stara się przepracować traumę związaną ze stratą bliskich. W tym swojego ucznia Anakina, którego zgładził podczas walki na Mustafarze (a przynajmniej tak sądzi nasz bohater). Młody Skywalker natomiast jest pod opieką Owena Larsa i jego żony. Ten z kolei próbuje pozbyć się rycerza Jedi i wyperswadować mu, żeby od…separował się od ich rodziny. Delikatnie mówiąc, gdyż — jak wiemy ze zwiastunów — Owen do delikatnych nie należy.

Zobacz również: Top Gun: Maverick – recenzja filmu. Misja niemożliwa?

Fot. Kadr z serialu Obi-Wan Kenobi/Disney

Zanim jednak zostaniemy wrzuceni bezpośrednio w fabułę serialu, twórcy serwują nam sentymentalną podróż przez główne momenty prequelowej Trylogii Lucasa. Od poznania młodego Anakina na Tattoine w pierwszej części aż po czystkę Jedi i pojedynek na Mustafar. Jest to bardzo dziwny zabieg, bo z jednej strony aż się ciepło na serduchu robi, gdy oglądamy te urywki, przypominając sobie całą historię z poprzednich części. Z drugiej przypomina to czołówkę typowych tasiemców pokroju Mody na sukces, czy choćby rodzimego M jak Miłość. „W poprzednich odcinkach” i tak dalej. Zastanawiam się, do kogo skierowane było to streszczenie. Bo na pewno nie do zagorzałych fanów Star Warsów, takich jak ja, znających wszystkie części niemal na pamięć.

Ci mniej zagorzali fani, ale lubiący Gwiezdne Wojny również nie potrzebują zbytniego refreshu. A za to nowi, którzy zaczynają od serialu o Kenobim i tak się nie połapią, o co kaman. Nie da się przecież streścić materiału z trzech części w 4-minutowego skrótowca. Zresztą zacznijmy od tego, kto łapie się za serial o Kenobim bez znajomości innych części. To jak pójść na Endgame bez oglądania innych filmów MCU. Także niezależnie od tego, kim jesteś — ta czołówka w serialu średnio jest Ci do czegokolwiek potrzebna.

Zobacz również: Najlepsze seriale HBO

Przechodząc dalej, kolejnym średnio jasnym ruchem jest dla mnie pokazanie jakiejś na tę chwilę randomowej ucieczki kilku młodych padawanów ze świątyni podczas ataku klonów. Akcja, póki co, nie została rozwinięta, ani nie było do niej żadnego nawiązania. Ot chwilowa naparzanka i koniec. Lecimy z Kenobim. Przez chwilę podczas oglądania tej sceny byłem wręcz pewien, że twórcy zapakują nam prosto do gardła pierwsze ogromne cameo w postaci Grogu, który ucieka ze świątyni. Byłoby to kolejne rozwinięcie jego krótkiej historii i chamskie wrzucenie niepotrzebnego wątku do serialu o Obi-Wanie. Tak się na szczęście nie stało. Ale wciąż nie do końca wiem, po co twórcy wrzucili nam ten motyw do fabuły.

Zobacz również: Infinite Storm – recenzja filmu. Ależ wieje

kadr z filmu "Zemsta Sithów"
Fot. Kadr z filmu Gwiezdne Wojny: Zemsta Sithów/Disney

Idąc dalej, wreszcie dochodzimy do sedna sprawy — mistrza Kenobiego. A w zasadzie nie. Najpierw wprowadzenie postaci Inkwizytorów. Łowcy Jedi z przytupem ładują się na główny plan, siejąc grozę wśród pospolitych mieszkańców jakiegoś miasteczka. W trakcie rozmowy Wielkiego Ikwizytora z jego podopieczną — Trzecią Siostrą — dowiadujemy się, że ta obsesyjnie pragnie schwytać Kenobiego, który ukrywa się „gdzieś” w galaktyce.

I tym akcentem przechodzimy wreszcie do tytułowej postaci. Obi-Wan od pierwszych sekund wygląda tak, jak można się było spodziewać. Siedzi cicho. Trzyma się na uboczu. Nie wdaje się w konflikty, przez większość czasu chowając głowę w piasek, którego wokół ma pod dostatkiem. Nocą dręczą go koszmary z dawnych lat. Za dnia bohater ciężko tyra w jakiejś fabryce i ogólnie — jest smutny. Ewan McGregor gra tutaj wręcz „wyśmienicie”. Problem w tym, że przez większość czasu mam wrażenie, że to aktor jest zmęczony i sfrustrowany swoim powrotem do roli, nie zaś jego bohater tym, że utknął na pustyni.

Zobacz również: Słoneczny – recenzja książki. „Highway” THROUGH hell

Fot. Inkwizytorzy w serialu „Obi-Wan Kenobi”/Disney

Na całe szczęście w miarę rozwoju fabuły nabiera on nieco rozpędu i choć pod koniec 2. epizodu wciąż nie jest fantastycznie, to można uznać, że wypada to „całkiem całkiem”. Skoro już wprowadziłem Was w temat odcinka, to czas na hejt. A trochę go będzie, gdyż ogólnie serialem i rozwojem wydarzeń jestem cholernie rozczarowany.

Twórcy zawiedli moje oczekiwania, i jak sądzę nie tylko moje, prowadząc fabułę tam, gdzie nie powinna zawędrować. Już od dawna wiemy, że poza Kenobim serial pokaże nam również takich bohaterów jak Leia czy Luke. Ta pierwsza od początku gra bardzo dużą rolę, ponieważ na niej skupia się na ten moment główny wątek. Otóż młoda Leia zostaje porwana, a jej przybrany ojciec, senator Organa kieruje prośbę o pomoc i odszukanie jej właśnie do Obi-Wana. I choć z początku dawnemu rycerzowi nie podoba się ten pomysł, to w końcu decyduje się opuścić posterunek i ruszyć na ratunek małej księżniczce.

Zobacz również: Najlepsze komiksowe ekranizacje według Popkulturowców

Obi-Wan Kenobi
Fot. Vivien Lyra Blair jako Leia/Disney

I tu zaczynają się schody, ponieważ samo umieszczenie w fabule Lei mogłoby być nawet logiczne. Pod warunkiem oczywiście, że ten wątek był poprowadzony logicznie i sensownie. Natomiast nowy fakt, że Obi-Wan (czy raczej już teraz Ben) Kenobi, który jak wiemy z Nowej Nadziei, spędził wszystkie te lata w pustynnym odosobnieniu, jest zmuszony latać po galaktyce i szukać porwanej pyskatej gówniary jest dla mnie po pierwsze naciągany, po drugie niespójny z filmową trylogią.

Zaczynając od tego, że młoda Vivien Lyra Blair jest tak do bólu irytująca, że miałem nadzieję, iż Kenobi jej nie znajdzie, tym samym łamiąc timeline uniwersum na pół. Bohaterka próbuje być wyniosła jak wersja Carrie Fisher ze starej trylogii, tyle że tę małolatę dzieli jakaś dekada doświadczeń i nauk. W związku z tym, próba skopiowania tamtych zachowań jest po prostu bez sensu. A to, że jej działania są po prostu głupie to już inna bajka. Dodatkowo fakt, że księżniczka jako dziecko poznała już Obiego jest naciągana. Wiemy, że Leia o nim słyszała, w końcu, próbowała uzyskać jego pomoc w czwartej części. Jednak to, że poznali się tak blisko, tak wcześnie w odniesieniu do faktów ze starej trylogii, po prostu nie pasuje.

Zobacz również: Star Wars: Dynastia Thrawna. Wyższe dobro – recenzja książki

Od pierwszych chwil widać, że twórcy serialu „lecieli na hype’ie”. Wykorzystując kultowość takich postaci jak Kenobi, Leia, czy nawet Vader, nie starali się stworzyć logicznej solowej przygody, umiejscowionej między dwiema kultowymi trylogiami. Zamiast tego dali nam huczący od nostalgii produkt, w którym musi być jak najwięcej powrotów, cameo, nawiązań, efektów, podróży, strzelanin, zwrotów akcji i nielogicznych wątków, pchających fabułę do przodu. Niestety przy tym wszystkim serial nie ma za grosz klimatu Gwiezdnych Wojen. A to jest coś, co dla produkcji o takim wymiarze jest największą porażką.

Pierwszy odcinek jest nudny jak flaki z olejem, nie wywołuje absolutnie żadnych emocji. A przecież wrak człowieka, jakim został Kenobi po wszystkich wydarzeniach z Zemsty Sithów to idealny wprost materiał na główną oś fabuły. Disney, jak widać, nie jest w stanie zrobić spokojnej, trochę niszowej produkcji, z pewną umiarkowaną dozą dramatyzmu, a na to właśnie zasługuje postać Obi-Wana. Nie na to, by go ciągać po całej galaktyce i wrzucać w pojedynki z Inkwizytorami i Vaderem, kiedy ten ma po prostu siedzieć cicho i czuwać nad Lukiem. Trochę za dużo jajek wpieprzono do tego koszyka. Jeszcze wątek Inkwizytorów bym przełknął, gdyby poprowadzony był z sensem i umiarkowaniem.

Obi-Wan Kenobi
Fot. Kadr z serialu Obi-Wan Kenobi/Disney

Chociaż w kwestii samej akcji, to muszę trochę oddać honor postaci Kenobiego. Gdyż przez dwa odcinki bohater skutecznie się hamował przed używaniem miecza świetlnego. Spodziewałem się natomiast, że będzie nim co chwila machał jak cepem. Tu właśnie widać to o czym wspomniałem, czyli im dalej w las, tym Obi-Wan wypada lepiej, wiarygodniej. Jednak kluczem jest to, że cała zła jakość serialu do tej pory nie tkwi w Kenobim, tylko w całej reszcie. Od nielogicznych wątków, aż po drewniane aktorstwo przy takich postaciach jak Third Sister, czy choćby sama Leia.

Zobacz również: Loveless – recenzja książki. Kocha, nie kocha…

Założenia serialu, i to, co działo się w nim do tej pory kompletnie burzy spójność całego Uniwersum, od starej Trylogii zaczynając, na animowanych produkcjach pokroju Star Wars: Rebels kończąc. Szkoda, serce boli gdy się patrzy na to, jak bardzo produkcja ta stacza się świeżo po starcie oraz jak ogromny potencjał zostaje zaprzepaszczony. Obi-Wan Kenobi to już drugi serial Disney+, który dowodzi, że bezapelacyjny sukces oraz wysoka jakość The Mandalorian była czystym przypadkiem. Bowiem studio ewidentnie samo nie wie, jakim cudem im to wyszło, skoro do tej pory nie potrafili tego powtórzyć.

Nie wiem, jak to będzie z pozostałymi epizodami, ale pierwsze dwa nie nastrajają optymizmem. Co więcej, gdybym był miał decydować czy wypuścić serial, czy nie, po zobaczeniu pilotażowego odcinka, na pewno nie dałbym mu zielonego światła. Nie spodziewałem się, że kiedyś przyjdzie mi wylać taką falę hejtu na cokolwiek spod znaku Star Wars.

Zobacz również: Czy Wiedźmin 3 naprawdę najlepszy?

Plusy

  • Postać Kenobiego ewoluuje z biegiem odcinków

Ocena

3 / 10

Minusy

  • Brak klimatu, typowego dla Gwiezdnych Wojen
  • Brak spójności pomiędzy pozostałymi produkcjami
  • Drętwa fabuła, mimo naszpikowania niepotrzebnymi wątkami

Według innych redaktorów...

Krzysztof Wdowik
29 maja 2022

No, niestety, Mando to wypadek przy pracy Disneya. Po dwóch epach Obi to straszna kupa, choć potencjał wydawał się kultowy. Star Wars jak były martwe, tak są dalej i nic już tego nie zmieni.

4
Czarek Szyma

#geek z krwii i kości. Miłośnik filmów, seriali i komiksów. Odwieczny fan Star Wars w każdej formie, na drugim miejscu Marvela i DC Comics. Recenzent i newsman. Poza tym pasjonat wszelakich sztuk walki, co zapoczątkowało oglądanie akcyjniaków w hurtowej ilości. O filmach i serialach hobbystycznie piszę od kilku lat. Ulubione gatunki to (oczywiście) akcja, fantasy, sci-fi, kryminał, nie pogardzę dobrą komedią czy dramatem.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze