Czas zdrajców – recenzja książki. Kto pod kim dołki kopie

Czy można zacząć serię książek od jedenastego tomu? A można, można, jak najbardziej. Dziś więc przed wami recenzja książki pod tytułem Czas zdrajców – zupełnie bez kontekstu, bo dlaczego nie? Zobaczymy, jak powieści pana Krajewskiego radzą sobie osobno.

Czas zdrajców to fikcja historyczna z wątkiem szpiegowskim – i romansem – na pierwszym planie. W 1935 roku do polskiego konsulatu we Wrocławiu zgłasza się młoda Ormianka, oferując sprzedaż tajnych dokumentów. Pliki, którymi kobieta dysponuje, mogą wstrząsnąć polityką nie tylko samej Polski, ale i całej Europy. Cena, jakiej za nie żąda, jest jednak zdecydowanie wygórowana. W związku z tym do akcji wkracza agent Edward Popielski. Jego zadanie to uwiedzenie kobiety i odkrycie treści dokumentów, by ocenić, czy są one warte tak wysokiej kwoty. Zobaczywszy zdjęcie orientalnej piękności, Popielski długo się nie zastanawia – już niedługo później wyrusza do Wrocławia, gdzie szybko zapomina o ostrzeżeniu przełożonego: „Niech się pan sam w niej nie zakocha”.

Zobacz również: Słoneczny – recenzja książki. „Highway” through hell

Zamysł fabularny, choć po drodze namiętnie motany i przeplatany polityką, jest raczej nieskomplikowany. Edward Popielski, nasz główny bohater, rozpoczyna swoją wyżej wspomnianą misję, a w jej trakcie dosyć szybko (i, niestety, mało autentycznie) zakochuje się w kobiecie, którą miał zmanipulować. To by jednak było zbyt proste, więc, żeby nie skończyć książki na stu stronach, do akcji wkracza wywiad niemiecki, również zainteresowany Ormianką i jej dokumentami. Zastraszają oni przyjaciela kobiety przetrzymującego pliki, a Popielskiego wrabiają we współudział. Summa summarum kobieta trafia do Niemców w niewolę, zaś Edward musi ocalić zarówno ją, jak i siebie – zbieg niefortunnych zdarzeń doprowadził bowiem do tego, iż oskarżono go o zdradę i dano zaledwie miesiąc, aby oczyścić się z zarzutów.

W telegraficznym skrócie, Czas zdrajców to taki dosyć standardowy szpiegowski romans. Trochę akcji, trochę erotyki, a jak robi się zbyt miło, to przychodzi pora na dramaty. Nie ma co liczyć na zbyt wiele zaskoczeń, najważniejszych twistów można się spokojnie domyślić stosownie wcześniej. Muszę jednak pochwalić zakończenie – tutaj wybiegliśmy nieco poza schemat, co po tak długim trzymaniu się go całkiem pozytywnie mnie zaskoczyło. Warto także podkreślić, iż mimo wszystko romans i kryminał są tutaj obecne w dosyć wyrównanym stopniu i splecione ze sobą. Owszem, sporo czasu Krajewski poświęcił miłosnym rozterkom Edwarda, aczkolwiek nie zepchnęło to z piedestału jego misji. Udało mu się nie wpaść w tę pułapkę, za co ma ode mnie plusik.

Zobacz również: Rysuj! Szybki, prosty i skuteczny kurs rysowania?

Nie ma jednak co chwalić dnia przed zachodem słońca – dla równowagi muszę bowiem przytoczyć pewien spory moim zdaniem minus, który konsekwentnie przewijał się przez całą książkę. Mam tutaj na myśli nadzwyczaj liczne i nadzwyczaj dziwaczne przejawy seksualności w słowach oraz działaniach postaci (i tutaj od razu daję ostrzeżenie dla osób wrażliwych na punkcie przemocy w takich sprawach. Polecam sobie ten akapit przeskoczyć). Do stosunków głównej pary nic nie mam, to w romansidłach raczej standard. Znacznie bardziej niewygodnie czytało się jednak całą resztę. Mieliśmy kilka zdrożnych opisów gwałtów, w tym zbiorowych, nagminne obnażanie się czy przekształcanie traum z dzieciństwa w zboczenie seksualne. Nie wiem, może niektórych to kręci, ale mnie zdecydowanie nie. Jedna, maksymalnie dwie takie sceny – no dobra, znam kilka książek Mastertona, w miarę przywykłam, przebolałabym. Ale nie tyle.

Ale! Na szczęście nie tylko zdrożne opisy padające z ust Grundmanna były tak szczegółowe – te dotyczące polskiej i niemieckiej siatki szpiegowskiej też. Możliwe, że niektórych nieco to znudzi, aczkolwiek osobiście uważam to raczej za mocną stronę; skoro już fabuła nie jest zbyt odkrywcza, to przynajmniej z jakimiś fajnymi szczegółami historycznymi można się zapoznać. Wiadomo, część postaci i większość zdarzeń jest fikcyjna, ale sam sposób działania organizacji zwiadowczych wydaje się całkiem autentyczny. Nie daję sobie za to jednak ręki uciąć, nie prowadziłam w tej sprawie zbyt dogłębnego badania.

Zobacz również: Czarna Ambrozja – recenzja książki. Muzyka, której się nie oprzesz

Parę plusów już mamy, więc myślę, że czas najwyższy przejść to kategorycznie największej wady, jaką Czas zdrajców ma: wymuszonych relacji bohaterów oraz ich sztucznego zachowania. Nie udało mi się polubić chyba nikogo, a jak Popielski zaczyna walić ckliwe frazesy o swojej miłości do Aurelii, to oczy się same przewracają. Ale po kolei.

Edward Popielski. Główny bohater i tej książki, i generalnie (chyba) całej serii. Policjant pracujący we Lwowie, którego polski wywiad „wypożycza” sobie do misji specjalnych od czasu do czasu. Jego cechą rozpoznawczą jest bycie łysym – jakkolwiek głupio by to nie brzmiało, osobliwa fryzura mężczyzny ma w tej książce rzeczywiście spore znaczenie. Między innymi z jej powodu bowiem został wybrany do wrocławskiej misji – Aurelia, właścicielka tajnych dokumentów, uwielbia łysych mężczyzn, więc trudno byłoby o lepszego kandydata. Na początku wydawało mi się, iż Edward ma uchodzić za fachurę, aczkolwiek po skończeniu czytania nie jestem tego już taka pewna. Z jednej strony wszyscy tam w Dwójce (polskim korpusie zwiadowczym) go cenią, z drugiej jednak nie rozumiem, dlaczego. W Czasie zdrajców wyszedł raczej na dość nieostrożnego, kochliwego gościa, który jak ma przebłyski to niby wie, co robi, ale miejscami chyba nie do końca. No i, o losie, te jego interakcje z Aurelią są tak niezręczne…

Zobacz również: Loveless – recenzja książki. Kocha, nie kocha…

Ano właśnie, Aurelia Teichert, nasza piękna Ormianka. Kobieta wielu talentów i wielu partnerów. Moim skromnym zdaniem balansująca na pograniczu irytującej z tą swoją dumą. Sama w sobie Aurelia jednak jest do przeżycia – trochę pusta, ale niech będzie, tutaj to masowa tendencja. Ale jej rola jako naczelny „love interest” – to jest dopiero zabawa. Odniosłam wrażenie, że wszyscy faceci w tej książce patrzą na nią wyłącznie jak na kogoś, do kogo będą mogli sobie zwalić. Dosłownie. Autor bardzo konsekwentnie traktuje ją jako obiekt seksualny w niemal każdej relacji. I z Popielskim (bo nie ma tam wiele o charakterze, praktycznie wszystkie komplementy tyczyły się wyglądu), i ze Zwolickim, i z Laskierem, a nawet i z Grundmannem, o ile tę jego obrzydliwą gadaninę można w ogóle policzyć jako relację. Bardziej przypomina narzędzie podniecające facetów i popychające fabułę niż bohaterkę.

Być może to też dlatego jej relacja z Popielskim tak bardzo nie działała. Aurelia nie jest ani odrobinę atrakcyjną postacią, więc nie rozumiem, co Edward w niej widział. Poza tym, że jest piękna, o czym nagminnie się nam przypomina, nie ma niczego do zaoferowania. Jej charakter to tekturka. Zero charyzmy, głębi, czegokolwiek. I dokładnie tak samo prezentuje się ich związek. Kochają się oraz tęsknią za sobą, bo autor tak powiedział i koniec. Nie czuć tam ani krztyny chemii, a żenująco podniosłe frazesy Edwarda wcale nie poprawiają sytuacji. Te jego pseudo-samoświadome żarciki zresztą też nie. Ostatni raz tak bardzo wymuszone relacje oraz sztucznych bohaterów widziałam chyba w Śmierci Mrocznego Lorda. A jeśli w głowie pojawia mi się porównanie do jedynej książki, której udało się doprowadzić mnie do furii swoją beznadzieją, to już naprawdę nie jest dobrze.

Zobacz również: Cisza – recenzja książki. Koszmary ludzkiej egzystencji

O pozostałych postaciach nie ma się nawet co rozwodzić. Takie same wydmuszki jak Aurelia, plus dwóch zboków i jeden zakrawający o to, ale jeszcze znośny. Wróćmy więc może jeszcze do jakichś pozytywów, chociaż na chwilkę. Oceny to już wprawdzie nie ocali, ale warto nadmienić, że okładka Czasu zdrajców jest całkiem ładna. Wpasowuje się w styl epoki, o której książka opowiada, a także wykorzystuje dosyć nieoczywistą, ale wciąż estetycznie wyglądającą paletę barw. W środku z kolei mamy nietypową, ale w sumie przyjemną czcionkę – przynajmniej w ebooku, nie wiem, czy na papierze jest taka sama. W każdym razie pod względem technicznym wyglądało to dobrze. Marne pocieszenie po akapicie o bohaterach, ale zawsze coś.

Na sam koniec jeszcze to, o czym napomknęłam na samym początku – mimo że Czas zdrajców to jedenasty tom serii, spokojnie można go czytać bez poprzednich. Owszem, nawiązania się pojawiają, aczkolwiek są to raczej jakieś drobiazgi z odsyłaczami do wcześniejszych powieści, nie ma nic ważnego. Być może znając inne, podobno lepsze przygody Popielskiego byłabym w recenzji trochę milsza. Ale w takim wypadku to nawet lepiej, że ich nie znam – ta książka nie zasługuje, żeby być dla niej milszym. Zawodzi w najbardziej kluczowych kwestiach i nie sprawdza się nawet jako czysta, bezmózga rozrywka. Jest mocno średnia, więc zasługuje na mocno średnią ocenę. Dlatego właśnie ma ode mnie piątkę – ani to dobre, ani jakieś szczególnie bolesne. Po prostu nijakie. Przeczytać i zapomnieć. Zawiodłam się.


Czas zdrajców

Autor: Marek Krajewski
Wydawca: Znak
Premiera: 16 maja 2022 r.
Oprawa: ebook
Stron: 343
Cena: 44,99 zł

Plusy

  • Zapoznanie z kulisami działań wywiadowczych to całkiem ciekawa sprawa
  • Kryminał i romans są w miarę wyważone, nie ma aż tak mocnego przechyłu w stronę tego drugiego

Ocena

5 / 10

Minusy

  • Nieautentyczne relacje bohaterów
  • Postacie wypadają dosyć sztucznie, wiele z tych mniej ważnych zlewa się w jedno
  • Autor powinien pohamować nieco libido, dużo tu dziwacznych, najczęściej brutalnych fantazji
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze