Czy czasy naprawdę dobrych produkcji MCU przeminęły? Czy po prostu Uniwersum przeżywa chwilowe spowolnienie zanim na nowo nabierze sensu wróci na ring? Od czasu zamknięcia pewnej epoki, które nastąpiło razem z ostatnią sceną w Endgame, mam wrażenie, że w Kinowym Uniwersum nie powstało nic godnego większej uwagi. Były co prawda produkcje 'lepsze’, ale to raczej były opowieści, które wyróżniały się na tle średniaków. Czy tak samo jest z Thor: Miłość i Grom?
Ktoś pamięta gdzie ostatnio zostawiliśmy nordyckiego boga piorunów? Jeśli nie, to luz – Korg głosem reżysera szybko Wam to nadrobi i wprowadzi w historię filmu Thor: Miłość i Grom. Thor zaczął podróżować wspólnie z drużyną Strażników Galaktyki – od misji do misji, od bitki do bitki. Bohater wrócił do formy zrzucając z siebie cosplay Biga Lebowskiego. Szybko jednak dowiadujemy się, że im więcej bitew go czekało, tym bardziej gubił sens swojego istnienia. Wkrótce jednak na jego drodze pojawi się nowy przerażający wróg, który weźmie Thora na swój celownik. Zresztą nie tylko jego. Oto bowiem tajemniczy i niezwykle groźny Gorr – Rzeźnik Bogów podjął się wymordowania wszelkich istniejących bóstw. Na całe szczęście nasz tytułowy bohater nie został sam – towarzyszy mu nowa przywódczyni Asgardczyków – Walkiria – oraz była ukochana – Jane Foster. Ta druga co ciekawe zyskała moce te same co Thor, w tym umiejętność kontrolowania Mjolnira.
Zobacz również: Westworld sezon 4, odcinek 1 – recenzja. Dziki, ale czy potrzebny zachód?
Powiem bez ogródek – pierwsze 30 minut filmu to prawdziwa jazda bez trzymanki. Parodia sama w sobie. Kosmiczne jaja pomieszane z Nagą bronią naładowane adrenaliną, piorunami i rock n’ rollem. Taika Waititi prezentuje swój poziom humoru na całego, po raz kolejny pokazując, jak świetnie się czuje na stanowisku reżysera. Jest odpowiednikiem Jamesa Gunna, który odnalazł się w klimatach DC Comics przy Suicide Squad i Peacemakerze. Waititi z kolei w kompletnie odklejony od pierwowzoru sposób kontynuuje historię Boga Piorunów. Wszystko co reżyser próbuje opowiedzieć ukazane jest w krzywym zwierciadle, jednak siada to tak dobrze, że ciężko nawet znaleźć słowa by opisać jak dobrze to wyszło.
Główny bohater błaznuje w podobny sposób co w Ragnaroku, jednak w żadnym wypadku to nie irytuje. W całej początkowej sekwencji bardziej przypomina to Nie zadzieraj z fryzjerem niż Marvel Comics. Hemsworth odblokowuje swoje pokłady komediowego talentu, dając nam ogrom rozrywki. Mimo, że w tej historii jego bohater przeżywa kryzys i szuka swojego miejsca w świecie. Początek naszego spotkania z Thorem w zawoalowany pokazuje konsekwencje długowieczności, gdyż Asgardczyk wykonując kolejne misje i biorąc udział w coraz to większych bitwach kompletnie się wypala i traci sens życia. Całość jednak pokazana jest w tak ironiczny i komiczny sposób, że ciężko trzymać powagę. Początkowa sekwencja zamiast nostalgicznego wydźwięku bardziej przypomina challange „try not to laugh”. Zarówno w przypadku narracji jak i scen akcji (tak – szpagat Thora to wisienka na torcie).
Zobacz również: The Princess – recenzja filmu. Średniowieczna „Atomic Blonde”
I tak jak scena gdzie Thor rozkłada nogi była wisienką na torcie prologu, tak wisienką praktycznie całej produkcji była scena walki z głównym antagonistą. I choć nie była kulminacją ani nawet walką finałową, była nakręcona, a co więcej komputerowo tak odpicowana, że oglądałem ją z ustami otwartymi z wrażenia. Można było w całości chłonąć tę niezwykle klimatyczną sekwencję pełną akcji i mroku. Czapki z głów Panie Waititi – walka z Gorrem to było naprawdę coś. Szkoda tylko, że później zaczęło się troszkę chrzanić. I tu muszę jednak wytknąć główny minus filmu – Thor: Miłość i Grom jest niestety dość nierówny. Ponieważ do momentu kulminacyjnego starcia wszystko – no, prawie wszystko – szło gładziutko. Ale oglądając ostatnie 25 minut miałem silne wrażenie, że albo koncepcja gdzieś się zagubiła, albo zaczął się kończyć czas ekranowy. Ponieważ całość zaczęła tak nienaturalnie przyspieszać, jakby reżyser powiedział do ekipy: „Dobra – SPRĘŻAMY SIĘ”. Z drugiej strony sama intryga nie była tak nieskomplikowana, wręcz banalna, że odwlekanie finału byłoby bezsensowne. Ale gdzieś po drodze zgubił się cały sens i logika. Motywy takie jak podróże międzygwiezdne, których sens i działanie było wyjaśniane jeszcze w poprzednich filmach z Thorem po prostu same się rozmyły.
Zobacz również: Człowiek kontra pszczoła – recenzja serialu. Powrót Rowana Atkinsona
Bardzo mi się podobało, że ta część spięła klamrą poprzednie Thory, uzupełniając luki w historii bohatera. Wreszcie zostaje nam wyjaśnione co się stało między nim a jego wielką miłością z pierwszego filmu. A co do samej Jane Foster, bo to o niej mowa, jest tutaj bardzo ważną postacią. Poza „love reunion” bohaterka stanowi bardzo ważnego sprzymierzeńca w filmowym starciu z bogobójcą. Debiut żeńskiej wersji Thora wbrew wszelkim oczekiwaniom wypadł BARDZO dobrze. Natalie Portman jako Lady Thor jest jednocześnie sympatyczna, twarda, czarująca – po prostu autentyczna. Dodatkowo razem z Chrisem Hemsworth tworzą świetny duet, od którego czuć zajebiście dużą chemię. Rzadko aż tak czuć uczucie wylewające się z ekranu, gdy ta dwójka na siebie patrzy. Bohaterowie są bliscy przejęcia tytułu ulubionej pary MCU Tony’emu i Pepper.
Czym jednak byłby superbohater bohater bez swojego nemezis? Słowo o Christianie Bale’u, wcielającym się w najnowszego antagonistę Thora, czyli Gorra – Rzeźnika Bogów. Mam z nim spory problem. Gdyż przedstawienie jego genezy wyszło naprawdę dobrze, było niezwykle emocjonalne i co najważniejsze – przekonujące. Gdy już Gorr staje się pełnokrwistym złolem, który zasadza się na naszego głównego bohatera jest jeszcze lepiej, ponieważ widać i czuć, że starcie z nim to nie przelewki. Jednak gdy dochodzi do konfrontacji słownej i dialogów między nim a Thorem, w których możemy oglądać niezawodną jak zawsze kreację Bale’a nagle uderza nas niefajny wniosek. Że spodziewaliśmy się czegoś innego, a cały piorunujący efekt, który widać w Gorze, to jedynie efekty CGI i charakteryzacja.
Zobacz również: Czarny telefon – recenzja filmu. Tym razem to nie fotowoltaika
Szczerze mówiąc, i choć ta myśl sprawia mi wielki dyskomfort, Gorr w wersji Bale’a za każdym razem gdy otwiera usta przypomina mi… Jokera granego przez Jareda Leto. Każdy wypowiadany tekst przypomina tą nieszczęsną wersję kultowego antagonisty DC. Mam przez to ogromny problem z grą Christiana Bale’a. Ponieważ aktor praktycznie nigdy nie zawodzi w swoich kreacjach, a jego metamorfozy są zawsze godne podziwu. Tutaj miałem wrażenie, że niezbyt oryginalna mimika wynika z faktu, że aktor był nieco ograniczony przez studio. Bądź co bądź – Bale robi najlepszą robotę, gdy mówiąc kolokwialnie spuści się go ze smyczy i da pełną wolność kreatywną. Jego Gorr co prawda jest przekonujący, jeżeli przyjmiemy, że chodziło o pokazanie przerażającej postaci, która ześwirowała rozpoczynając swoją krucjatę. Jednak czuć, że nie jest to pełnia potencjału aktora, który się w nią wciela. Czuć, że stać go na odrobinę więcej. A fakt ten wynika raczej ze scenariusza i tego jak postać została napisana, aniżeli wysiłków aktora. Mimo tego osobistego wrażenia wciąż jednak uważam, że dla całokształtu Gorr w nowym Thorze zrobił wystarczającą robotę, aby nie wpaść do worka ze słabymi stronami produkcji. To wciąż budząc wiele grozy postać.
-
Thor: Love and Thunder broni się komediowymi aspektami. Również efekty specjalne, zaprezentowane w trakcie pojedynków pomiędzy Gorrem a trójką protagonistów robią niesamowite wrażenie. Ostatnie produkcje Disneya udowodniły nam, że studio nie zawsze potrafi wykorzystać ogromny potencjał, drzemiący w nieograniczonym wręcz budżecie. Miło więc widać, że powoli wracają na właściwe tory. Produkcja jest troszkę nierówna, i czuć to pod koniec produkcji. Wciąż jednak mam w głowie rockową energię, którą wręcz ociekała pierwsza sekwencja. Podobnie jak walka Thora i Hulka była wizytówką w Ragnarok, tak w Love and Thunder będzie to pokazówka tytułowego bohatera na samym początku. Zobaczycie – zrozumiecie.
Zobacz również: Baymax! – recenzja miniserialu. Dobro wraca
Film stanowi niejako rozszerzenie poprzedniej części – zawiera ten sam klimat, tą samą energię i podobny poziom humoru. I czuć to w wielu momentach. Nie był jednak w stanie jej pobić (tak, Ragnarok to wciąż 'top of the top’ produkcji o Thorze), co nie znaczy, że jest zły. Thor: Miłość i Grom to wciąż całkiem niezła produkcja, niewyróżniająca się co prawda na tle wszystkich filmów MCU, ale zdecydowanie wybijająca się wysoko spośród całej czwartej fazy. Dodatkowo stanowi światełko nadziei dla przyszłych produkcji. Bądź co bądź Thor to wybraniec, który jako pierwszy otrzymał czwartą solową historię – ani Rogers, ani Stark nie mają już na to szans. Na całe szczęście, tego bohatera nie spotkał los wielu serialowych tasiemców, pt. „Im dalej tym gorzej”.
Według innych redaktorów...
K W.
14 lipca 2022Zabrakło tylko Leslie Nielsena, żeby ta parodia się udała.
3.5
Redakcja
27 września 2022Jestem rozczarowany. Tutaj jest zdecydowanie za dużo wszystkiego – nawet Waititi nie potrafił tego uporządkować. Po Ragnaroku liczyłem na coś lepszego.
4