Nigdy przenigdy… – recenzja książki. Nigdy przenigdy nie powtórzę tej lektury

Co wydarzy się, gdy booktokerka z recenzowania książek przerzuci się na pisanie ich? Sprawdźmy!

Nigdy przenigdy… to pisarski debiut Emilii Jachimczyk, szerzej znanej internetowej społeczności jako Mrukbooki. Głowna bohaterka powieści, Marissa, nigdy przenigdy: nie zawiodła swoich rodziców, nie buntowała się, nie dostała oceny gorszej od piątki, nie wiedziała, co chce robić w życiu, nie paliła, nie czuła motyli w brzuchu i wiele, wiele więcej… Ale co gdyby tak wykreślić z jej słownika wszystkie te zdania z „nigdy przenigdy”?

Grzeczna dziewczynka i zadziorny chłopak, zdeterminowany, by wywrócić jej poukładany świat do góry nogami! Czy Marissa pozwoli sobie na chwilę zapomnienia? A może na tym właśnie polega dorosłość?

Zobacz również: Biedne istoty – recenzja książki. I kto tu jest potworem?

Na samym początku chcę zaznaczyć, że wiem, iż początki bywają trudne i bardzo nie chciałabym tym tekstem zniechęcić autorki do dalszego pisania. W tym miejscu przychodzi jednak czas na wyczekiwane „ale”. Niestety w tej powieści nie trafiło do mnie chyba nic – no, może za wyjątkiem okładki. W poniższej recenzji omówimy więc sobie po kolei, co moim zdaniem w Nigdy przenigdy… nie zagrało i jak można temu w przyszłości zaradzić.

Sprawa numer jeden: fabuła. Sama w sobie myśl przewodnia miała nawet pewien potencjał – licealistka na progu dorosłości, przerażona wizją pójścia na studia z dala od rodziców i przyjaciół, musi w końcu dojrzeć do niezależności i stawić czoła jej wyzwaniom, w czym przeszkadzają jej jednak ciągłe problemy z kumplem z dzieciństwa. Czas mija, koniec rekrutacji na uniwersytety coraz bliżej, a Marissa wciąż siedzi po uszy w nastoletnich dramach. Gdyby trochę bardziej skupić się na tym samorozwojowym wątku głównej bohaterki, a nieco mniej – na jej niemiłosiernie dziecinnych, powtarzalnych konfliktach z Maksem, mogłoby z tego wyjść coś całkiem wartościowego dla nastoletnich czytelników. Bądź co bądź ich wszystkich też kiedyś czeka koniec liceum i zapewne wielu ma podobne rozterki, co Marissa. Z tą jednak drobną różnicą, że nie każdy ma pod ręką przyjaciela, który znienacka podyktuje im, jak mają żyć.

Zobacz również: Królowa Bedlam – recenzja książki. Kryminalne zagadki Nowego Jorku

Niestety autorka nie poszła w tę stronę, a młodzieżowy romans zepchnął potencjalnie ważną lekcję o dorastaniu na margines. W centrum zainteresowania znalazł się trójkąt miłosny Marissa-Ryan-Maks – i chociaż na początku powieść próbuje jeszcze udawać, że ten ostatni wcale nie jest zainteresowany romantycznie swoją przyjaciółką z dzieciństwa, to chyba nikogo nie można tym oszukać; przecież wiadomo, że gość jest na okładce nie bez powodu. Trzeba by nigdy nie mieć styczności z żadnym romansem, żeby nie wiedzieć, co to znaczy. I choć łudziłam się, że może tym razem będzie inaczej, że to jednak ten drugi, sensowniejszy, będzie finalnym wyborem głównej bohaterki, to jak zwykle się na tym przejechałam. Najpierw 7th Heaven, teraz Nigdy przenigdy… Chyba zaczynam powoli tracić nadzieję na rozejm z tym gatunkiem literackim.

Związek z Maksem zamiast Ryana (a właściwie tak trochę zdrada tego drugiego z tym pierwszym) to zresztą nie jedyny wątpliwy logicznie postępek Marissy. Z opisu nakreślono nam ją jako niesamowicie bystrą, inteligentną dziewczynę, a mimo tego czytelnik niejednokrotnie był w stanie błyskawicznie domyślić się tego, czego odkrycie jej zajmowało nawet do połowy książki (tu konkretnie mam na myśli zagadkę, kim jest Kora. Kto czytał, ten wie). Połowę jej konfliktów można było rozwiązać szczerą rozmową, a mimo tego nigdy z tego nie skorzystała. Zamiast tego wdawała się z Maksem w coraz to kolejne irytujące, nieraz wręcz toksyczne sytuacje, a każda kolejna z nich sprawiała, że oboje (chociaż Maksa bardziej) lubiłam coraz mniej. A na koniec jeszcze to ich zejście się, mając w głębokim poważaniu uczucia kogokolwiek innego niż oni sami… Ugh.

Zobacz również: Zabójczy kulig – recenzja książki. Pędzą, pędzą sanie!

Marissa uwielbia powtarzać, że Maks jest strasznie dziecinny. Cóż, przykro mi to mówić, ale to określenie dotyczy ich obojga. Zresztą, wszyscy ważniejsi bohaterowie tej książki jak jeden mąż (może poza Ryanem) tacy są. Maks po prostu najbardziej z nich wszystkich tym irytuje.

Ano właśnie. Ten chłopak jest zwyczajnie nieznośny. I to od samiutkiego początku – a gdzieś tak od połowy książki z każdym rozdziałem robi się jeszcze gorzej. Maksa poznajemy podczas sceny, w której… rzuca się na podłogę w miejscu publicznym i zaczyna wrzeszczeć jak małe dziecko, gdy matka nie chce mu kupić zabawki. Gdy tylko o tym przeczytałam, w mojej głowie pojawiła się myśl: Jezus Maria, nikt normalny się tak nie zachowuje. Chciał być zabawny? Chyba tak, ale wyszło wybitnie żenująco. I kolejne podobne próby zazwyczaj kończyły się tak samo; tylko raz na jakiś czas faktycznie trafiał z jakimś żartem, cała reszta po prostu bolała mentalnie.

Jakby zaś tego było mało, Maks bywa też koszmarnie toksyczny, gdy robi się zazdrosny – a zazdrosny jest przez dobrą połowę Nigdy przenigdy. Naprawdę, gdyby mój „przyjaciel” zachowywał się w taki sposób, to bez wahania kopnęłabym go w dupę i znalazła sobie innego. Nikt nie będzie mi dyktował, z kim mogę się spotykać i w jakim charakterze. Nieważne czy Marissa mu się podobała, czy też nie. Jeśli miał jakiś problem, to trzeba było rozwiązać go rozmową, a nie strzelaniem jakichś pożałowania godnych fochów i wpieprzaniem się na cudze randki. Kiedy zrobił to ostatnie, myślałam, że szlag mnie trafi. Jak komukolwiek może podobać się taki kretyn?

Zobacz również: Gościni – recenzja książki. Cena sławy

Jedynym jasnym punktem wśród bohaterów w mojej opinii był Ryan. Jasne, miał jakieś tam wady, ale na tle swoich rówieśników wypadał bardzo dojrzale – i chyba to najbardziej mnie do niego przekonało. Młody, przystojny, dobrze wychowany artysta potrafiący w romantyczny sposób wykorzystać swój talent, by uszczęśliwić dziewczynę, w której się zakochał… Kurczę, gdybym była trochę młodsza, to sama bym pewnie za nim szalała. Nawet wtedy, gdy Marissa oraz Maks postawili go w okropnej, upokarzającej wręcz sytuacji, potrafił zachować klasę i nie odstawiać scen. Taki człowiek to prawdziwy skarb. Mari popełniła w mojej opinii ogromny błąd, odtrącając jego uczucia.

No dobrze, ale dość już pastwienia się nad główną parką powieści. Pomówmy sobie trochę o sprawach technicznych.

Numero uno: język i styl pisarski. Słownictwo używane przez autorkę jest bardzo proste, a rozdziały krótkie, dzięki czemu książkę czyta się błyskawicznie. Mnie wprawdzie zajęła ona około tydzień, ale gdybym się sprężyła, dałabym radę przerobić ją i w dwa dni – przy trzystu pięćdziesięciu stronach to dla wprawionego czytelnika żadne wyzwanie. Jedyne, co bardzo rzucało mi się w oczy, to zabieg będący cechą charakterystyczną niezbyt górnolotnych opowiadań z Wattpada – opisywanie ciuchów czy fryzur za każdym razem, gdy bohater się przebiera. Gdyby tak podsumować wszystkie te wtręty, wyszłaby z tego jakaś jedna czwarta, może jedna piąta objętości książki. Stanowczo za dużo. Oczywiście, warto zaznaczyć, jaki styl ubioru ma dana postać, ale wymienianie wszystkich elementów jej garderoby przy każdej okazji to już przedobrzenie. Raz czy dwa w zupełności by wystarczyły.

Zobacz również: Nocne godziny – recenzja książki. Między fikcją a rzeczywistością

Numero dos: okładka. I tutaj z kolei mamy plus bez żadnego „ale” – grafika umieszczona na froncie Nigdy przenigdy… jest zwyczajnie prześliczna. Krzysztof Rychter, jej autor, naprawdę się przyłożył. Styl rysunku, kolory… Profesjonalna robota, nic dodać, nic ująć. To chyba jedna z największych zalet tej powieści, jakkolwiek smutno by to nie brzmiało. Treściowo może i mi się ona nie spodobała, ale przynajmniej na półce będzie wyglądać ładnie.

Nigdy przenigdy… to dla mnie, mimo pozytywnego nastawienia na start, spory zawód. Niektóre elementy powieści miały potencjał, jednak dziecinni, irytujący bohaterowie oraz ich irracjonalne decyzje skutecznie zdusiły moją sympatię już w zarodku. Do tego tytułu na pewno już nigdy nie wrócę – ale jeśli Emilia Jachimczyk postanowi wydać coś jeszcze, to myślę, że i tak to sprawdzę. Pierwsze koty za płoty; wyszło, jak wyszło, ale to nie znaczy, iż pisarska kariera autorki jest już z góry przekreślona. Mam nadzieję, że po przejrzeniu krytyki Mrukbooki nie zamknie się w sobie, a dopracuje pewne elementy i wszystkim nam jeszcze pokaże, na co ją stać.


Nigdy przenigdy okładka

Autor: Emilia Jachimczyk
Okładka: Krzysztof Rychter
Wydawca: Jaguar
Premiera: 8 listopada 2023 r.
Oprawa: miękka ze skrzydłami
Stron: 352
Cena katalogowa: 44,90 zł


https://buycoffee.to/popkulturowcy
Postaw nam kawę wpisując link: https://buycoffee.to/popkulturowcy
lub klikając w grafikę

Powyższa recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem Jaguar.
Grafika główna: materiały promocyjne – kolaż (Jaguar)

Plusy

  • Ryan
  • Bardzo ładna okładka

Ocena

3.5 / 10

Minusy

  • Infantylni, trudni do polubienia bohaterowie (minus Ryan), a zwłaszcza Maks
  • Opisywanie ciuchów rodem z wattpadowych opowiadań
  • Zmarnowany potencjał, jeśli chodzi o fabułę
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze