Gigantyczne bestie ponownie równają z ziemią ikoniczne zabytki, zamieniając kolejne rejony świata w jeden wielki ring wrestlingowy. I choć wydawałoby się, że w tym temacie widzieliśmy już wszystko, Adam Wingard i jego zespół po raz kolejny dowożą niepozbawione wad, niezbyt złożone, lecz wciąż angażujące widowisko.
Po przeszło dekadzie, odkąd ujrzeliśmy pierwszą Godzillę w reżyserii Garetha Edwardsa, aż trudno uwierzyć, jaką drogę przebyło monsterverse. Jesteśmy już po czterech pełnoprawnych odsłonach na dużym ekranie, w tym bezpośrednim starciu Godzilli z Kongiem, oraz całkiem udanym serialu Monarch: Legacy of Monsters. Tymczasem Godzilla i Kong: Nowe imperium serwuje nam historię o poszukiwaniu własnej tożsamości, która w swojej formie jest miksem kina nowej przygody, motywu buddy cop, kina katastroficznego i wrestlingu. Niestety w pewnych aspektach powiela też najgorsze schematy współczesnych hollywoodzkich scenariuszy. Jednocześnie prezentuje najwięcej scen z kaiju w akcji z całej stawki. Czy to jednak wystarczy, by zapewnić satysfakcjonującą rozrywkę przez cały czas trwania filmu?
Zobacz również: Godzilla vs. Kong – recenzja filmu. Potworny dramat.
Już od początkowych scen z Kongiem przemierzającym bezkresne krainy Hollow Earth staje się jasne, kto będzie prawdziwym protagonistą tej historii. Mimo, że Godzilla również ma kilka momentów, by pokazać pazur, to właśnie wielka małpa jest tym razem w centrum uwagi. W tej bezpośredniej kontynuacji Godzilla vs Kong autorstwa Terry’ego Rossio, Simona Barretta i Jeremiego Slatera, goryl nadal rządzi Pustą Ziemią pod obserwacją organizacji Monarch kierowanej przez dr Ilene Andrews (Rebecca Hall). Jej adoptowana córka, Jia (Kaylee Hottle), w międzyczasie bezskutecznie stara się przystosować do amerykańskiej codzienności.
Podczas podróży w głąb niezbadanych obszarów Hollow Earth, Kong natrafia na małpie dziecko. Podąża za nim do rejonu, który wyraźnie przypomina cmentarzysko słoni z Króla Lwa. Na tamtejszej ziemi nic nie rośnie, a lawa płynie wartko. Jednak, jak się okazuje, jest to miejsce licznie zamieszkane przez małpi klan zniewolony pod batem brutalnego orangutana. Kong rzuca mu wyzwanie, lecz nie jest w stanie dorównać sile sekretnej broni króla z blizną. Zmuszony do odwrotu, postanawia wezwać na pomoc dawnego rywala, Godzillę, aby wspólnie stawili czoła nowemu zagrożeniu, które może doprowadzić do zagłady całego świata.
Zobacz również: Pamięć – recenzja filmu. Nieznośny ciężar wspomnień
Podobnie jak we wszystkich poprzednich filmach MonsterVerse, ludzcy bohaterowie są najsłabszą częścią filmu. Natomiast miło przyjąłem konsekwentny rozwój pozytywnie przyjętych postaci z poprzedniej odsłony. W dalszym ciągu służą głównie topornemu wykładaniu ekspozycji. W chwilach przerwy jednak możemy przynajmniej choć minimalnie zaangażować się w prostą, ale uroczą relację mamy z córką. Nowo dołączający do obsady Dan Stevens z kolei kreuje wizerunek zarozumiałego, pewnego siebie Trapera, co wyjątkowo pasuje do tonu filmu. Nie przechodzi niestety żadnej drogi, bo niespecjalnie ma na to miejsce w fabule. Za to wywiązuje się ze swojej roli podbijania kluczowych momentów, które amerykanie ochoczo określają jako hell-yeah.
Najgorszym członkiem zespołu w tej części natomiast jest powracający Bryan Tyree Henry. Jego bohater, niespełniony podcaster Bernie Hayes, służy jedynie jako maniakalny i niesamowicie frustrujący element komediowy. Jednocześnie jest tez uosobieniem wszystkich najgorszych praktyk scenopisarskich w Hollywood. Wydawać by się mogło, że po spektaklach pokroju Diuny widzowie przestali być traktowani jak idioci. Nic bardziej mylnego. Praktyka pisania tej jednej postaci, której zadaniem jest streszczanie tego, co się dzieje na ekranie, jest tu stosowana nagminnie. Był to pierwszy raz w serii, gdy autentycznie pomyślałem, że całość mogłaby jedynie zyskać, gdyby ograniczyć fabułę jedynie do niemej historii Konga.
Zobacz również: Road House – recenzja filmu. Czasami chłop musi
Nazwanie Godzilli i Konga: Nowe imperium głupim jest równoznaczne z podważeniem możliwości, jakoby ta głupota była jak najbardziej zamierzona. Film w swojej esencji jest wysokobudżetową, krzykliwą i kiczowatą przeróbką animacji skierowanych do młodszych odbiorców. Wręcz kusi podążyć dalej za szaloną myślą i założyć, że został on stworzony na bazie nagrań dzieci bawiących się hałaśliwie gumowymi zabawkami potworów, od czasu do czasu strofowanych przez siostrę, która chce w spokoju karmić swoją lalkę goryla. Bo w istocie, nawet jest mały goryl, a Kong używa go jako pałki. Dokładnie tak zrobiłby mały chłopiec, który niezdrowo przedawkował słodycze.
Jest to film, który łatwo wyśmiać. Jednocześnie na tym etapie on sam praktycznie do tego zaprasza, przebijając się przez każdą krytykę jak gigantyczny goryl przez dżunglę CGI. Jest chaotyczny, infantylny, przesadnie uproszczony. W dodatku w ogóle nie dba o to, czy śmiejemy się z niego, czy razem z nim. To, czy komuś się spodoba, będzie zależeć wyłącznie od tego, czy da się ponieść tej atmosferze. Niektórzy mogliby uznać, że na pewnym etapie niemiłosiernie się dłuży, a rozwijanie konceptu monsterverse o kolejne mityczne bestie jest już na tym etapie wtórne. Uznałbym wtedy jednak, że nie do końca świadomie podjęli decyzję o zakupie biletu na film o zapasach wielkich potworów.
Zobacz również: Problem trzech ciał – recenzja serialu. 400 lat na zmiany
Godzilla i Kong: Nowe imperium spełnia swoje zadanie jako niezobowiązująca, bezwstydna, szalona rozrywka. Fani poprzedniego starcia tytanów powinni po raz kolejny poczuć się jak w domu. Specyficzne potrzeby oglądania jak piramidy w Gizie rozpadają się na kawałki również mają szansę zostać zaspokojone w pełni. Z kolei antagoniści okazują się na prawdę godnymi rywalami w starciu z gigantyczną małpą i ziejącą ogniem jaszczurką. Połączenie tych elementów daje ostatecznie widowiskową, nieskrępowaną przejażdżkę w wesołym miasteczku w formie filmowej. Co mogę powiedzieć: wrestling w wykonaniu gigantycznych bestii nigdy do tej pory nie wyglądał efektowniej.
Fot. główna: grafika promocyjna filmu | Legendary Pictures