Judas Priest – Metal Masters 2024 – relacja z koncertu w krakowskiej Tauron Arenie

Jajka, kiełbaska, króliczek i… Painkiller?! To były najbardziej metalowe Święta Wielkanocne w historii!

Po dwóch latach nieobecności, do Polski powrócił Ksiądz Judasz. Trzeba przyznać, że nie mógł wybrać sobie lepszego czasu na wizytę w naszym kraju. Sam środek Świąt Wielkanocy, Wielka Sobota i gig kapeli-synonimu metalu w krakowskiej Tauron Arenie. Wizyta można powiedzieć wyjątkowa z jeszcze jednego powodu, a mianowicie obstawy, z jaką Judas Priest przyjechali. Brytyjskiej kapeli metalowej towarzyszyły bowiem dwa zespoły-instytucje – Uriah Heep oraz Saxon.

Zobacz również: Judas Priest – Invincible Shield – recenzja albumu

Drzwi do Tauron Areny otworzono punkt 18:00 i, jak się szybko okazało, był to spory błąd. Nie wiem, kto zawinił, ale tłumy, które zjawiły się na koncercie, powinny zostać wpuszczone co najmniej pół godziny, jak nie i godzinę wcześniej. Efekt był niestety dość przykry, bo, otwierający ten wieczór Uriah Heep okazał się dla wielu nieosiągalny. Sam zająłem swoje miejsce na trybunach gdzieś w połowie koncertu Heepów, a kolejka za mną liczyła jeszcze dziesiątki, jeśli nie setki metrów. A szkoda, bo ten jeden z prekursorów heavy metalu, dał naprawdę dobry występ!

Chociaż sam Uriah Heep nigdy nie słuchałem, grali naprawdę kawał świetnej muzyki. Z przyjemnością zapoznam się z ich twórczością. Chłopaki powiedzieli także, że nagrywają swój występ i być może wypuszczą płytę z zapisem z krakowskiego koncertu. Pewne jest jednak, że w niedalekiej przyszłości mają ruszyć z własną trasą koncertową i – jak zapowiedzieli – pojawią się w Polsce ponownie. Oby!

Zobacz również: Marilyn Manson – współczesny trickster?

Po półgodzinnej przerwie, na scenę wyszedł Saxon, z którym wiązałem duże nadzieje, a który mnie jednak nie porwał. No, przynajmniej w kwestii osobistych odczuć, bo zespół mimo wszystko miał całkiem niezłego kopa. Panowie zagrali kilka szlagierów, nową piosenkę z nadchodzącej płyty (dość mało zachęcający There’s Something in Roswell), pozwolili zadecydować publiczności, które 2 z 4 zaproponowanych kawałków mają zagrać, a przy tym uraczyli nas jeszcze pirotechniką, kończąc swój występ chyba ich najbardziej znanym utworem – Princess of the Night. Fani na pewno byli zadowoleni, ale wątpię, by nie-fani zaczęli słuchać Saxonu na potęgę.

Po kolejnej przerwie, na hali rozległ się kultowy War Pigs Black Sabbath, zapowiadający gotowość Halforda i spółki do wyjścia na scenę. Następnie rozbrzmiał hymn trasy, a w końcu pojawili się oni – Judas Priest we własnej osobie. Masywny krzyż z logo kapeli zwisający ze sceny, ekrany z wizualizacjami, nieustanna gra światłami i niebywała wrzawa zebranych w Wielką Sobotę fanów. Niesamowity klimat, a koncert tak naprawdę dopiero się rozpoczynał. Na pierwszy ogień poszło Panic Attack z najnowszej płyty. Choć rzadko się zdarza, by kapele grały kawałki z nowych płyt, tak w przypadku Judasów cieszę się, że to nastąpiło. Invincible Shield, jak na 19 płytę istniejącego od pół wieku zespołu, okazuje się być pełna świetnych piosenek, a Panic Attack zdecydowanie jest jedną z nich.

Zobacz również: Cradle of Filth – Necromantic Fantasies – relacja z koncertu w warszawskiej Progresji

Następnie mogliśmy usłyszeć You’ve Got Another Thing Comin’ z płyty Screaming for Vengeance, a po niej, fani na trybunach w końcu mogli ujrzeć Boga Metalu nieco wyraźniej. Wizualizacje na ekranach, towarzyszące poprzednim piosenkom, zastąpił obraz ze sceny, gdzie Rob Halford bardzo zwięźle przywitał się z zebraną publicznością, by przejść do konkretu. A konkretem okazały się dwa klasyki z prawdopodobnie najlepszej płyty Judas Priest – British Steel. Po Rapid Fire, niemal od razu na scenie rozbrzmiało Breaking the Law, a na ekranach ponownie zagościły multimedialne wizualizacje. Te dwa utwory wypadają obok siebie po prostu świetnie, dając nam dawkę iście oldschoolowego metalu z prostymi, acz genialnymi riffami. Na szczęście, w przeciwieństwie do TEJ wersji, Halford zaszczycił nas swoim legendarnym wokalem.

Po klasyce, przyszedł czas na coś nowszego. Energiczny Lightning Strike z przedostatniej płyty brytyjskiej kapeli nie pozwolił na chwilę oddechu zarówno samym wykonawcom, jak i oddanym fanom Księdza Judasza. Kolejny utwór – Love Bites – słyszałem po raz pierwszy w swoim życiu i w sumie wciąż nie wiem, czy mi się podoba za swoją rytmiczność, czy też za bardzo kojarzy mi się z tandetnymi latami 80. Saints in Hell reprezentował płytę Stained Class i dawał zapowiedź tego, że falset Roba ma się bardzo dobrze. Crown of Horns z najnowszej płyty zespołu pozwoliło na lekkie wyciszenie. Nie jest to do końca ballada, ale zdecydowanie ma wolniejsze tempo od poprzednich utworów, a przy tym całkiem poważny tekst, dziwacznie pasujący do świątecznego okresu Wielkanocy.

Zobacz również: Metallica – 72 Seasons – recenzja

Szybko jednak wróciliśmy do intensywniejszego tempa wraz z kolejną, kultową piosenką. Turbo Lover, podobnie jak Love Bites, budzi we mnie mocno ambiwalentne odczucia, ale po tylu odsłuchach piosenki, chyba w końcu się do niej przekonuję. Tylko bez oglądania teledysku – ten, jak większość teledysków klasycznych, metalowych zespołów w latach 80., jest po prostu koszmarny. Invincible Shield z płyty o tym samym tytule (który, o dziwo, nie był singlem ją promującym) poprzedził krótki monolog Halforda o tym, jak niesamowita przygodą było tych 50 lat na scenie, dziękując równocześnie fanom za ich wiarę w metal. W trakcie piosenki, podwieszony symbol kapeli został opuszczony w dół, a wtórowała mu niesamowita, gitarowa solówka.

Sinner z trzeciego albumu studyjnego Judasów mnie nie porwał. Znacznie lepiej wypadł następny na setliście Metal Gods, gdzie to lubujący się w skórach, motorach i mężczyznach frontman, uraczył widownię choreografią zsynchronizowaną z wizualizacjami na ekranach. Halford zdecydowanie nie jest Ozzym czy Kingiem, a bliżej mu do Hansiego. Kontakt z widownią jest dość ubogi, ruch sceniczny ogranicza się do chodzenia w kółko po scenie, czasami przy jej skraju, a podejrzewam, że najczęściej pokonuje trasę od mikrofonu za kurtynę, w której prawdopodobnie dostaje adrenalinę prosto w serce, żeby nie padł na scenie. Nie jest to jednak żaden zarzut – przy 73 latach na karku, wszyscy powinniśmy być wdzięczni, że Halford wychodzi, robi sobie te kółka i śpiewa niemal tak samo, jak 50 lat temu.

Zobacz również: Najciekawsze koncerty 2024 roku w Polsce. Metallica, Justin Timberlake, Rod Stewart i więcej!

Po Metal Gods, publika mogła sobie pośpiewać z Halfordem (wiecie, w stylu słynnego EO Freddiego), a ten podziękował fanom za wsparcie i docenił ich słowami, że gdyby nie oni, Judas Priest by nie istniało. Scena zrobiła się zielona, a zespół wykonał cover piosenki The Green Manalishi Fleetwood Mac. I wreszcie nastąpił moment, na który wszyscy czekali. Choć wciąż w to nie wierzyłem, Halford wyszedł na scenę i zwyczajnie rozwalił (żeby już nie używać wulgarnej wersji tego słowa) system przy Painkillerze. 73 lata na karku, a jego głos wciąż czyni cuda. Absolutnie rozumiem przydomek Bóg Metalu. Wykon na żywo robi ogromne wrażenie i mam nadzieję, że będę mógł chociaż raz jeszcze usłyszeć go za swojego życia.

Chociaż koncert trwał dalej, ciężko było mi się na nim skupić, bo w głowie wciąż rozbrzmiewał powyższy utwór. Po krótkiej przerwie na puszczony z taśmy The HellionJudasi wrócili, by zagrać Electric Eye. W Hell Bent for Leather, Rob oczywiście wjechał na scenę na swoim harleyu, co od lat jest stałym elementem show. Na koniec wszyscy wspólnie odśpiewali Living After Midnight, a na ekranach pojawił się napis, że Judas Priest powróci.

Muszę przyznać, że jak byłem umiarkowanym fanem Judas Priest przed koncertem, tak po koncercie zaczynam nadrabiać dyskografię tego kultowego zespołu. A Ci, którzy jeszcze nie mieli okazji udać się na ich koncert – wyczekujcie pierwszej okazji, by to zrobić, bo nie zostało już za dużo tak kultowych i ważnych dla muzyki zespołów, jak Judas Priest właśnie. Każdy szanujący się fan metalu powinien w swoim życiu przynajmniej raz usłyszeć Painkillera na żywo!

Krzysztof Wdowik

Nie lubi (albo nie umie) mówić zbyt poważnie i zawile o popkulturze. Nie lubi też kierunku, w którym poszedł Hollywood i branża gamingowa. A już na pewno nie lubi pisać o sobie w trzeciej osobie. W ogóle to on mało co lubi.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze