7th Heaven – recenzja książki. Ballada smoków i węży

Przyszłość. Niesamowicie rozwinięta technologia, gigantyczne metropolie, dostęp do sieci wewnątrz własnej głowy. Siódme niebo? A może piekło na ziemi?

7th Heaven. Światła i neony. Klub na granicy światów. Szara strefa między tym co legalne, a tym, co schowane na najniższych poziomach Datury. Między luksusowym światem porządnych, zaczipowanych obywateli i bezSENnych wyrzutków funkcjonujących poza systemem. Jedyne miejsce, w którym szukająca wrażeń dziewczyna może spotkać chłopaka z półświatka. Jedyne, w którym można spróbować harmali – słynnego kwiatu pustyni, źródła psychodelicznych doznań…

Zobacz również: Diabeł – recenzja książki. Piekielnie wciągające!

Kiedy Conifer, drobny łotr i oportunista, dostrzega Yararę, wyglądającą na nadzianą pannę z elit, węszy w niej łatwy łup. Nawet nie przypuszcza, w jakie kłopoty wpakuje go ta znajomość. Wkrótce oboje będą zmuszeni uciekać przed krwiożerczym syndykatem i permanentną inwigilacją wszechobecnej sieci. Tylko dokąd, skoro poza megalopolis nie ma życia, ekosystem upadł, a w powietrzu szaleje śmiertelny wirus? Chyba że prawda okaże się zupełnie inna…

Czy w dystopijnym świecie miłość wystarczy, aby wygrać z systemem?

Pozwolę sobie posłużyć się oficjalnym opisem książki, jako że jest ona na tyle długa, że nie wiem, ile wypada opisać, by nie wejść już za mocno w spoilery. 7th Heaven to bowiem dość opasłe tomisko – prawie sześćset stron, pokaźnie jak na debiut. Osobiście uważam, iż spokojnie można było rozbić je na dwa i wydać w kilkumiesięcznym odstępie, ale hej, nie narzekam. Co prawda miejscami niektóre akcje balansują na granicy przesytu, ale jeszcze jej chyba nie przekraczają. Tak więc, na szczęście, tak też jest okej.

Zobacz również: Tak jest okej – recenzja książki

Moja relacja z fabułą tej książki jest z deka niestabilna (ze sporym zjazdem na koniec niestety, ale o tym w kolejnym akapicie). W ostatecznym rozrachunku oceniam ją jednak na całkiem dobrą. Akcji jest sporo, nie mamy szans się nudzić – ale jednocześnie, z racji pierwszoosobowej narracji, nie brakuje też czasu na poznanie głównych bohaterów, ich osobowości i towarzyszących im uczuć. Zazwyczaj wprawdzie wolę oglądać wydarzenia z bezpodmiotowej perspektywy, aczkolwiek w tym przypadku wybrany przez autorkę sposób opowiadania historii sprawdził się równie dobrze. Same zawarte w fabule wątki zaś, choć zwykle bywają umiarkowanie przewidywalne, miejscami faktycznie potrafią zaskoczyć – choć, niestety, nie zawsze pozytywnie.

I w tym miejscu przejdźmy sobie płynnie do sekcji zawierającej spoilery. Tak gdzieś około połowy książki główni bohaterowie, Conifer i Yarara, rozdzielają się. Co więcej, ta druga jest przekonana, iż ten pierwszy nie żyje – i taki stan rzeczy utrzymuje się przez lata. Chcąc nie chcąc, dziewczyna musi więc wreszcie pójść naprzód; poukładać życie bez Conniego, zacząć od nowa. I faktycznie to robi. Znajduje dom, rodzinę, a przede wszystkim: partnera zakochanego w niej na zabój. Sądziłam, że z wzajemnością. Czytając ten wątek, pomyślałam sobie: hej, to naprawdę dojrzałe rozwiązanie jak na romansidło dla nastolatków, nie spodziewałam się. Wiedziałam, że Conifer się jeszcze pojawi, ale skoro Yarara już kogoś miała, to wydawało mi się, że pewnie dokończą swoją misję na stopie przyjacielskiej. Podobała mi się taka wizja, pozytywnie mnie zaskoczyła. Ale, jak to się mówi, nie chwal dnia przed zachodem słońca.

Zobacz również: I love you, I hate you – recenzja książki

Niestety, kiedy tylko Connie wrócił do gry, Yarara rzuciła wszystko i z powrotem skupiła się na swojej „prawdziwej miłości”, kompletnie dyskredytując to, co udało jej się zbudować w międzyczasie z Mardukiem. Tak sobie o. Nagle się okazało, że to nigdy nie było to. Nieważne, że przez ostatnich kilkadziesiąt stron absolutnie nic na to nie wskazywało. Ona to go tak naprawdę traktowała jak przyjaciela. Opokę, brata, bezpieczną przystań, bla, bla, bla. A że ze sobą sypiali i jarała się nim, to już, taki tam, drobiazg. I rozczarowało mnie to. Może nawet wręcz zdenerwowało. They did my boy Marduk dirty.

Ale dobra, koniec spoilerowania, czas pogadać o bohaterach.

Jak już pewnie mogliście wywnioskować z powyższego akapitu, na Yararę, główną bohaterkę, jestem dosyć cięta. Pomijając jednak sprawę Marduka, laska jest również po prostu niezniszczalna, co też nie wpływa pozytywnie na moje postrzeganie jej. W posłowiu wyczytałam, że 7th Heaven pierwotnie miało być grą RPG – i czuć to po bohaterach, a zwłaszcza właśnie Yararze. Panienka z dobrego domu, po raz pierwszy wypuszczona ze złotej klatki, a jednak, mimo zerowego doświadczenia życiowego, wszędzie sobie radzi – i w slumsach, i w obcej metropolii, i na wyjałowionej pustyni, gdzie nie są w stanie funkcjonować niemal żadni inni ludzie. Jeśli akurat potrzeba, Yarara może być hakerką, lekarką, naukowcem, bimbrowniczką, wyrocznią, Houdinim, mechromantą, Wikipedią offline, a także przeżyć wszystko, co normalną osobę zabiłoby w przedbiegach. Najspecjalniejszy człowiek świata.

Zobacz również: Girl, Goddess, Queen – recenzja książki. Obalić Olimp!

Conifer także wydaje się jakąś nadistotą, choć jego akurat polubiłam trochę bardziej. Connie to człowiek z pustyni, który zaliczył w dzieciństwie spektakularną wtopę i przeniósł się do miasta, by zdobyć pieniądze na odkupienie swoich win. Podobnie jak Yarara, mężczyzna ma tendencję do wywijania się z tarapatów, których przetrwanie graniczy z cudem. Trochę zbyt często podkreśla się również jego temperament słowami zamiast czynami (pod koniec to już wręcz po parę razy na przestrzeni kilku rozdziałów). Mimo wszystko jednak wydaje się dość sympatyczny i ma miękkie serce, co wypada dość urokliwie w zestawieniu z jego średnio legalną robotą oraz slumsową kulturą, w której żyje.

A skoro już o kulturze, to warto napomknąć, iż świat przedstawiony 7th Heaven to chyba jeden z jego największych plusów. Uniwersum jest dość rozbudowane i sporo w nim ciekawych szczegółów. Imiona nadawane na cześć wymarłej, otoczonej kultem fauny oraz flory, różnice obyczajowe pomiędzy metropoliami, kastowa, wielopoziomowa architektura miast, zmienione po zagładzie przyrody odżywianie, no i oczywiście cała otoczka socjokulturowa wokół ludzi pustyni. Co jak co, ale ten element przemyślano i przedstawiono dosyć dobrze. Ciekawe jak prezentowałoby się ostatnie z miast z minimapki, do którego bohaterowie powieści nigdy nie dotarli – Yggdrasil. Chętnie bym się jeszcze kiedyś przekonała.

Zobacz również: Pan Ciemności – recenzja książki. Miłość, śmierć i dżungla

Oprócz talentu do kreowania światów przedstawionych, Anna Levi ma także dość lekki i przyjemny, choć czasem odrobinę… hm, infantylny?… styl pisania. Tekst jest zrozumiały w odbiorze oraz dosyć płynny, ale zdarzają się w nim określenia czy porównania, które z marszu kojarzyły mi się z uwielbianymi na Wattpadzie tekstami typu: „odpłynęłam w objęcia Morfeusza”. No niby można to tak ująć, ale wtedy brzmi to poetycko na siłę, wydumanie, nie na miejscu. I podobnie było z kilkoma tekstami padającymi w 7th Heaven. Szkoda, że nie używam zakładek indeksujących, bo chętnie przytoczyłabym tu jakiś przykład. Chyba najwyższy czas się jednak za nimi rozejrzeć.

Żadnych „ale” nie mam za to do oprawy graficznej tej powieści. Bardzo mi się ona spodobała; jest naprawdę  klimatyczna, taka rasowo cyberpunkowa. Do tego jeszcze barwione brzegi, których fenomen odkryłam niedawno, a które są w sumie całkiem fajnym bajerem. Krótko mówiąc, Krzysztof Rychter odwalił kawał dobrej roboty. Wiem, że książek nie ocenia się po okładce, ale, jeśli mam być szczera, to właśnie ona ostatecznie przekonała mnie do podjęcia się tej recenzji. Romanse mnie nie kręcą, ale cyberpunk tak, więc czułam się trochę rozdarta. Jednak ten neonowy tytuł i kolorystyka całej ilustracji… No cóż, dałam się kupić. Pan Rychter jeden, Patrycja zero.

Zobacz również: Błyski w mroku – recenzja książki. Prawdziwe potwory przed nikim się nie ukrywają

7th Heaven to całkiem ciekawa opowieść ze sporą ilością akcji. Choć postacie (a szczególnie główna bohaterka) niezbyt mnie do siebie przekonały, wciąż całkiem przyjemnie śledziło mi się ich poczynania przez większość – choć nie całość – historii. Nie mogę powiedzieć, żeby był to jakiś absolutny must read, aczkolwiek mimo wszystko uważam, iż jeśli ktoś lubi ten podgatunek sci-fi, to warto. Nawet jeśli główny wątek nie usatysfakcjonował mnie aż tak, jakbym tego chciała, to cała reszta uniwersum oddała mi za to z nawiązką.


7th Heaven okładka

Autor: Anna Levi
Okładka: Krzysztof Rychter
Wydawca: Jaguar
Premiera: 27 września 2023 r.
Oprawa: miękka
Stron: 584
Cena katalogowa: 44,90 zł


https://buycoffee.to/popkulturowcy
Postaw nam kawę wpisując link: https://buycoffee.to/popkulturowcy
lub klikając w grafikę

Powyższa recenzja powstała we współpracy z wydawnictwem Jaguar.
Grafika główna: materiały promocyjne – kolaż (Jaguar)

Plusy

  • Interesujący świat przedstawiony
  • Sporo akcji
  • Śliczna okładka

Ocena

6.5 / 10

Minusy

  • #justiceforMarduk
  • Dosyć "growi" bohaterowie
Patrycja Grylicka

Fanka Far Cry 5 oraz książek Stephena Kinga. Zna się na wszystkim po trochu i na niczym konkretnie, ale robi, co może, żeby w końcu to zmienić i się trochę ustatkować.

Subskrybuj
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
Pokaż wszystkie komentarze