Są na świecie rzeczy, których nie sposób objąć ludzkim umysłem. Można się na nie natknąć w zupełnie zwyczajnych, niepozornych sytuacjach. Chodząc do pracy, odwiedzając sąsiada albo… łowiąc ryby.
Poławiacz to horror weird fiction opierający się na tematyce wędkarskiej. Opowiada on historię owianego złą sławą Potoku Holendra – niewielkiego dopływu rzeki Hudson w stanie Nowy Jork. Na pierwszy rzut oka wydaje się on zwyczajną, nieszeroką strużką wody, jednak pod tą niepozorną maską kryje się historia przepełniona strachem, bólem, czarną magią, a przede wszystkim – śmiercią.
Historia została podzielona na trzy części – wstęp w teraźniejszości, środkowa partia jako opowieść z przeszłości oraz powrót do chwili obecnej na zakończenie. A jako iż wątek środkowy i współczesne opowiadają wprawdzie powiązane, acz z grubsza niezależne od siebie historie, pozwolę sobie omówić je osobno.
Zobacz również: Widma nad Innsmouth – recenzja książki. Plugawe wnuczęta Lovecrafta
Zacznijmy może od części umieszczonej w czasie teraźniejszym (a raczej – teraźniejszym dla książki, dla nas i tak jest to już przeszłość), jako że to z nią stykamy się najpierw. Jej głównym bohaterem oraz narratorem jest Abe – mężczyzna, dla którego wędkarstwo stało się jedynym sensem życia po śmierci żony. W pracy zaprzyjaźnia się on z niejakim Danem, który także stracił rodzinę w tragicznych okolicznościach. Obu panów połączyła pasja do łowienia ryb. Abe i Dan spędzili cały sezon na wspólnych wypadach wędkarskich i nic nie wskazywało na to, by coś miało się w kolejnym roku zmienić. Pewnego razu jednak, niedługo po rozpoczęciu kolejnego sezonu, Dan postanowił, iż chce wybrać się na ryby nad Potok Holendra. I jest to ostatni połów w jego rybackiej karierze.
Na rozstrzygnięcie tego wątku przyszło mi trochę poczekać ze względu na długość środkowej partii książki. Nie mogę też niestety powiedzieć, żebym czuła się nim w pełni usatysfakcjonowana (choć ścisła końcówka mnie zaskoczyła, nie mogę jej tego odebrać). Chociaż generalnie jest ono ciekawe i ładnie spina się z opowieścią Howarda (o której zaraz), to jedna rzecz nie daje mi spokoju. A mianowicie – zachowanie Dana. Mężczyzna znał całe tło historyczne potoku i doskonale wiedział, że ostatnia osoba, która postanowiła postąpić tak jak on, zaliczyła nad wyraz bolesny zgon. Dlaczego więc sądził, iż jemu nic nie będzie? Do tej pory nie mam pojęcia. Najwyraźniej desperacja okazała się u niego potężniejsza niż jakikolwiek instynkt samozachowawczy. Czy są ludzie, którzy na jego miejscu postąpiliby tak samo? Pewnie tak. Nie zmienia to jednak faktu, że jego bezrefleksyjna wiara w słowa Poławiacza trochę mnie frustrowała.
Zobacz również: Niewidzialny – recenzja książki. Kowalski jednak nie aż taki szary
Mniej frustracji za to przyniosło mi to, co jeszcze Poławiacz ma do zaoferowania – legenda o Potoku Holendra, czyli środkowa część książki. Jest ona przedstawiona w postaci przekazywanej pocztą pantoflową opowieści, którą Abe’owi i Danowi przedstawił Howard – właściciel knajpy, w której zatrzymali się na śniadanie przed feralnym połowem. On sam zaś znał ją od pewnego pastora, który miał kontakt z jej naocznym świadkiem.
Historia dotyczy wydarzeń z obozu dla pracowników zamieszkiwanego przez Rainera Schmidta – ojca kobiety, z którą rozmawiał wcześniej wspomniany pastor. Jego sąsiadka z naprzeciwka zginęła stratowana przez woły, aczkolwiek już niedługo później pojawiła się z powrotem w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie była jednak tą samą osobą co wcześniej. Technicznie rzecz biorąc, z ledwością można ją było w ogóle nazwać osobą. Nieboszczka bardziej przypominała zmorę z koszmarów, która sprowadzała na ludzi wokół coraz to kolejne nieszczęścia. Gdy zaś ucierpiała na tym jego córka, Rainer postanowił położyć temu kres; odkryć, kto stoi za tajemniczym wskrzeszeniem i rozprawić się z nim na dobre.
Zobacz również: Inwazja Jaszczurów – recenzja książki
Cały przebieg zdarzeń jest opisany bardzo szczegółowo – czasem nawet zbyt szczegółowo jak na anegdotę, co nie umyka uwadze samych słuchaczy. Pojawia się również mnóstwo postaci, jednak na szczęście są przedstawiane dość klarownie i w miarę dawałam radę się w nich rozeznać (tylko z Włochami szło oporniej). Krótko mówiąc, wszystkiego jest tam dużo. Ale mimo tego wciąż brakowało mi jednej rzeczy – lepszego wyjaśnienia mitologii świata. W historii pojawiają się magiczne księgi, zaklęcia, pradawny język, aczkolwiek niewiele czasu poświęca się na dokładniejsze wyjaśnienie ich działania. Chciałabym wiedzieć więcej na ten temat.
Nie zrozummy się jednak źle – autor przekazał nam z tej mitologii dokładnie tyle, ile było potrzebne, żeby nadążać za fabułą. Powyższa uwaga jest nie tyle zarzutem, co wyrazem niedosytu. Nadprzyrodzony świat Poławiacza wydaje mi się bardzo ciekawy i chciałabym lepiej go poznać. Lewiatan, czarny ocean, żywe zwłoki z rybimi oczami oraz cała ta alchemiczna otoczka – no jest tu o czym jeszcze opowiadać. Gdyby na rynku pojawiła się kolejna powieść w tym uniwersum, to sięgnęłabym po nią choćby i tylko po to, żeby dowiedzieć się o tym czegoś więcej.
Zobacz również: Czarownice nie płoną – recenzja książki. XXI wiek czy średniowiecze?
Co zaś się tyczy bohaterów – tak jak wspomniałam, w środkowej partii było ich mnóstwo, ale większość dostała niewielką rolę. Większość pełniła trzecio, maksymalnie drugoplanową rolę i miała dość ubogo zarysowane charaktery, co jednak ze względu na ich krótkie występy jest raczej zrozumiałe. Najważniejsze postacie to trójka mężczyzn: Rainer, Dan oraz Abe. No i Poławiacz oczywiście, aczkolwiek większość informacji o nim pozostaje tajemnicą, dlatego też chyba nie ma sensu się o nim rozpisywać.
O Danie i Abe’ie wspomniałam już trochę wcześniej. Obaj panowie zostali nieprzyjemnie doświadczeni przez życie, co pchnęło ich zarówno ku sobie nawzajem, jak i łowieniu ryb. Odnośnie kreacji tego pierwszego mam jednak nieco mieszane uczucia – z jednej strony interesująca oraz działająca w świecie przedstawionym, a z drugiej taka trochę… nienaturalna? Nie wiem, jak to odpowiednio określić. Coś w sposobie prowadzenia tej postaci sprawiło, że nie mogłam się w nią wczuć. Na szczęście z Abe’em nie było już takiego problemu.
Zobacz również: Harry Angel – recenzja książki. Anioł czy diabeł?
Ano właśnie, Abe – nasz główny (choć nie jedyny) narrator. Cały Poławiacz to zasadniczo jego wspomnienia. Bez wątpienia więc to właśnie on został najlepiej opisany, może nawet nie tyle jeśli chodzi o jego przeszłość, co o stany emocjonalne. Mężczyzna, prócz swojej traumy, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ot, zwykły Amerykanin z zamiłowaniem do moczenia kijka w rzekach i jeziorach. Z ekstrawagancji nie słynie, acz jak dla mnie to całkiem dobrze – łatwiej się z nim utożsamić szerszej publiczności. Jego kreacja kupiła mnie zdecydowanie bardziej niż Dana. Nie rozwodząc się zanadto, Abe to porządny główny bohater, który dobrze wpasowuje się w historię. Całkiem go polubiłam.
Ostatnim z tej trójcy, ale nie najmniej ważnym, jest Rainer, grający główne skrzypce w opowieści Howarda. Rainer to uczony – wykładał na jednej z ważniejszych niemieckich uczelni, zanim został stamtąd wyrzucony przez tajemniczy incydent powiązany z jego dość niebezpiecznym zainteresowaniem: alchemią. Po tym, jak stracił tę pracę, los przywiódł go wraz z rodziną do obozu dla pracowników zajmujących się budową rezerwuaru przy rzece Hudson w USA. I tam właśnie zetknął się po raz pierwszy z Poławiaczem oraz jego tworami.
Zobacz również: Billy Summers – recenzja książki. Dobrzy, źli i Billy Summers
Chociaż mam pewnie parę mniejszych obiekcji, to nie będę ukrywać – Rainer jest moją ulubioną postacią. W jego książkowej charakterystyce była mowa o sporej charyzmie i rzeczywiście, da się ją wyczuć podczas czytania. Schmidt, zwłaszcza na początku, zanim zaczyna przygniatać go presja sytuacji, ma w sobie to coś. Jest liderem i czuć, że to dla niego właściwe miejsce. Bije od niego taka erudycyjna, ale niearogancka pewność siebie, która natychmiast mnie do niego przekonała. I udało jej się powtrzymać mnie przed zmianą zdania nawet wtedy, kiedy doszło do tej jednej dziwnej sceny, w której dotychczasowe budowanie postaci na chwilę zrobiło fikołka.
Dość już jednak o postaciach, czas na trochę spraw technicznych. Styl autora jest całkiem przystępny i dobrze go przetłumaczono (oraz poprawiono. Wreszcie trafiłam na wydawnictwo, które zatrudnia korekty, alleluja!). Jedynym mankamentem jest długość części zdań – niektóre z nich to mini Mury Chińskie. Zanim doczytałam je do końca, musiałam cofać się do początku ze dwa razy, żeby sobie przypomnieć, co w ogóle było przed tymi dwoma czy trzema wtrętami. Dla lepszego zrozumienia tekstu przydałoby się je nieco okroić. Szanse na poprawę są chyba jednak marne, jako że zauważyłam, iż autor generalnie lubuje się w obszernych opisach z licznymi dygresjami. Zarówno tam, gdzie faktycznie mogą być przydatne, jak i przy absolutnych pierdołach. Nie jest z tym jeszcze jakoś tragicznie, ale najlepiej moim zdaniem też nie.
Zobacz również: Wilgość – recenzja książki. Obskurny zew realności
Na dużą pochwałę zasługuje za to oprawa graficzna Poławiacza. Ilustracje wewnątrz książki, których kilka widnieje w tej recenzji w niepełnej wersji, są całkiem niezłe – czarnobiałe (przy czym zdecydowanie bardziej czarne niż białe) oraz dość niepokojące, a jednocześnie niewyraźne, by nie zdradzać spektatorowi zbyt dużo. Klimatem dobrze dopasowują się do historii i ładnie ją wzbogacają. Najbardziej podobały mi się jednak nie one, a okładka. Projekt wykonany przez pana Kamudę wybitnie przypadł mi do gustu. Minimalizm obrazu dobrze wpływa na estetykę całości, z kolei monochromatyczna paleta barw oparta na “chorobliwym” żółtym i jego ciemnych odcieniach pomaga wywołać delikatny niepokój już na etapie oglądania oprawy książki. Chociaż na obrazku w katalogu początkowo mnie to nie kupiło, to mając już Poławiacza w ręce, absolutnie zwracam honor. Dobra robota.
Podsumowując wszystkie plusy i minusy, oceniam Poławiacza na siedem i pół, prawie osiem. Podczas czytania bawiłam się dobrze, a świat przedstawiony mnie zaciekawił. Pojawiały się jakieś drobniejsze potknięcia, a niektóre rozdziały były niepotrzebnie rozciągnięte opisami, ale w ostatecznym rozrachunku na sporo z tego można przymknąć oko. Trochę już minęło, odkąd ostatnio czytałam jakieś porządne weird fiction i cieszę się, że miałam okazję to zmienić.
Autor: John Langan
Tłumaczenie: Tomasz Chyrzyński
Wydawca: Vesper
Premiera: 13 kwietnia 2022 r.
Oprawa: twarda
Stron: 340
Cena: 49,90 zł