W swoich recenzjach zawsze staram się nakreślić kontekst towarzyszący danemu dziełu.
Kontekst jest niezwykle ważny, a często niestety pomijany. W końcu, jeśli traktowalibyśmy każdą część Assassin’s Creed jako osobne, niezwiązane z niczym innym gry, Ubisoft nie cieszyłby dziś swoją renomą, a każda FIFA byłaby zjawiskową grą, czyż nie? Podobnie jest z Naughty Dog i serią The Last of Us. Już 2 września będziemy mogli cieszyć się remakiem pierwszej części gry, powstałej w 2013 roku. No właśnie – 2013 rok, czyli niespełna 9 lat temu… Czy pierwsze TLOU naprawdę potrzebowało tak gruntownego odtworzenia?
Zobacz również: The Last of Us 2 i jego scenariusz- kiepskie decyzje, przesyt ideologii oraz kilka świetnych scen
Niestety, istnieją ludzie, którzy powiedzą, że tak. Im starszy się robię, tym co raz bardziej dostrzegam, jak społeczność graczy ewoluuje. I to w złym kierunku. Może jestem romantykiem (albo mentalnym Januszem), ale od małego towarzyszy mi myśl, że – za przeproszeniem – kij z grafiką i legendarnymi FPS-ami. Liczy się fun z gry. Wiecie, gameplay i scenariusz. Jeśli te dwa elementy gry były dobre, to nieważne, czy wyszła ona w 1996 czy w 2016 – one w zupełności wystarczą, by produkcja się obroniła przez lata. I jak niektóre remaki jestem w stanie zrozumieć – jak trylogia Crasha czy Spyro, bo jednak grafika przez 20 lat zmieniła się w znaczącym stopniu – tak remake 9-letniej gry kompletnie do mnie nie przemawia.
Oryginalne The Last of Us mnie w sobie rozkochało. Ba, znalazło się ono w dziesiątce produkcji, które mam przyjemność nazywać swoimi ulubionymi grami. Historia Joela i Ellie to bardzo dojrzała opowieść, wywołująca w graczu całe spektrum emocji – od smutku, poprzez szczęście, na głębokiej refleksji na temat ludzkości kończąc. Boli mnie jednak, że ta wspaniała gra została trochę zgwałcona. Z czysto biznesowego punktu widzenia, gwałt ten ma jak najbardziej rację bytu. A bo to nie ma gier na PS5, robota w zasadzie łatwa, bo bazujemy na dwóch gotowych produktach, a jeszcze do tego napędzimy reklamę serialu HBO pod tym samym tytułem (ale zdecydowanie nie z takimi samymi postaciami).
Zobacz również: Immortality – recenzja gry. Fabuła i długo, długo nic
The Last of Us, Part I to gra z 2013 roku w odświeżonej odsłonie wizualnej. Nie piszę audiowizualnej, bo taki dubbing jest na przykład wzięty z oryginału. Więc tak. Jest na czym zawiesić oko? Ano jest, bo gra jest tak samo ładna, jak jej następczyni z członem Part II w tytule. Ale czy to naprawdę było potrzebne? Jak zobaczycie na poniższym filmiku – zdecydowanie nie. A może inaczej – zdecydowanie nie za cenę trzystu złotych. Oprócz podkręconej grafiki dostajemy w pakiecie dodatek Left Behind, kilka usprawnień dla osób z niepełnosprawnościami i dodatkowych trybów gry, jak Nagła Śmierć czy tryb polegający na jak najszybszym ukończeniu danego rozdziału – taki speedrun.
Powracając do moich dywagacji na temat kontekstu z pierwszych akapitów recenzji. Gdyby The Last of Us, Part I wyszło 2 września 2022 roku jako całkowicie nowa, oryginalna produkcja, to nie mam wątpliwości co do tego, że zgarnęłaby kilka tytułów Gry Roku, jak to było w przypadku pierwowzoru z 2013 roku. No ale właśnie – to wyłącznie remake, o który absolutnie nikt nie prosił, a o który Sony domaga się niemałej kwoty trzystu złotych. Sprzeda się? Ano pewnie się sprzeda, bo – niestety – środowisko graczy co raz bardziej przypomina mi fanów Marvela i jego kinowego uniwersum. Ciul z jakością – kupujemy wszystko hurtem, a jak ktoś nie daj Boże wyrazi swoją dezaprobatę, to nazwiemy go toksycznym i wyrecytujemy kultowe już hasło to nie graj. No nic, wyszło to wyszło, trzeba trzymać kciuki za to, żeby Part II okazał się jeszcze lepszą grą niż jedynka.
…
…