Edgar Rice Burroughs to amerykański pisarz specjalizujący się w fantastyce i przygodzie. Dał on światu tak kultowe postacie jak Tarzan czy John Carter. To na tego drugiego bohatera chciałbym zwrócić waszą uwagę i zachęcić naszych czytelników do zainteresowania się całym Cyklem Barsoom. Sprawa jest dla polskiego miłośnika literatury o tyle łatwiejsza, że wszystkie dziesięć tomów wojaży tego żołnierza wojny secesyjnej na Marsie, są do przeczytania w języku Mickiewicza dzięki wydawnictwu Stalker Books, które przyjęło na siebie wydawanie tytułów napisanych przez Burroughsa.
Zanim zacznę — wiem, że istnieje kinowa wersja Johna Cartera z 2012 roku. Nie oglądałem jej jednak i szczerze mówiąc dalej, nie znajduje się to w moich planach. Powszechnie wiadomo, że film okazał się spektakularną klęską w box office i pogrzebał wszelkie szanse na zrobienie z tego całego cyklu, a że przygody Johna Cartera to jednak imponująca tempem odyseja po magicznym i niebezpiecznym Marsie, to nie chcę nawet się domyślać, w jaki sposób to uczucie długiej wędrówki zostało skondensowane w 2-godzinnej produkcji.
Zobacz również: Muzeum Dusz Czyśćcowych – recenzja książki. Polska literatura grozy 20-lecia międzywojennego
Jeżeli jednak podejdziemy do Cyklu Barsoom totalnie na oślep i postanowimy poświęcić mu swój wolny czas, to czego w ogóle należy spodziewać się po tej liczącej tyle tomów historii? Cykl książek opowiada nam o Johnie Carterze (choć nie we wszystkich tomach to główna postać danej powieści) – weteranie Wojny Secesyjnej, który na skutek dziwnego zdarzenia w tajemniczej indiańskiej jaskini, zostaje przeteleportowany na planetę Mars, zwaną przez jej lokalnych mieszkańców Barsoom (stąd też tytuł tej serii). Bohater szybko odkrywa, że w tym nowym środowisku może normalnie oddychać, poruszać się, ale przede wszystkim — walczyć! I ku swojemu własnemu zdziwieniu (i przerażeniu wrogów przy okazji), John Carter na Marsie zdobywa dużo lepszą sprawność fizyczną niż na rodzimej Ziemi.
Dzięki innej grawitacji na czerwonym globie, pochodzący z Wirginii awanturnik jest znacznie silniejszy i zwinniejszy od nawet najlepszych lokalnych wojowników. Nie czyni to go niezniszczalnym i niepokonanym, ale pozwala mu rzucać wyzwanie wszelkim niebezpieczeństwom i toczyć pojedynki na śmierć i życie, które każdy inny Marsjanin uznałby z góry skazane na porażkę. Ta dogodność pozwala Johnowi Carterowi poradzić sobie w tajemniczych dla niego i niebezpiecznych warunkach nieprzyjaznej planety co jest kluczowe, ponieważ już pierwsza przygoda zapędza go od razu w ręce brutalnych i groźnych Zielonych Marsjan, którzy są odpowiednikiem ziemskich hord barbarzyńców — przy czym są od człowieka znacznie więksi i mają sześć kończyn, gotowych do zmiażdżenia wroga!
Zobacz również: Dying Light 2 – Recenzja gry. Światełko nadziei
Sam Mars to świat bardzo przez autora rozbudowany i praktycznie w każdym tomie wchodzącym w skład Barsoom, dostajemy zawsze nowe informacje na temat jakiegoś istotnego państwa-miasta, ras czy wyróżniających się terenów. Chociaż ciągle podkreśla się, że to wymierająca planeta skazana na nieuniknioną zagładę, a oceany, które kiedyś pokrywały wielkie obszary, wyparowały niepojęte lata temu, to jednak nie ma tu mowy o monotonnym klimacie.
Na Marsie mamy nieprzeniknione pustynie i kratery, ale są też zielone lasy, rzeki, arktyczne bieguny, podziemne światy czy bagna. Jest to opis oczywiście nieprawdopodobny z dzisiejszego punktu widzenia nauki, ale Burroughs swój pierwszy tom wydał jeszcze w czasach przed I Wojną Światową, no i jest to w końcu historia fantastyczna, co z przymrużeniem oka pozwala osadzić każdy tom w trochę innej scenerii. Nie mniej interesująca jest kwestia ras humanoidalnych. Planeta jest zamieszkana przede wszystkim przez rasę Czerwonych Ludzi, ale oprócz tego mamy też wspomnianych wcześniej Zielonych Marsjan, Czarnych Marsjan zwanych Pierworodnymi, Żółtych, czy też podającą się za legendarną Białą Rasę frakcję Thernów.
Zobacz również: Kaczogród, tom 14 – recenzja komiksu. Mania wielkości, święta i kakofonia Donalda
Taki podział dwunożnych ras może prowokować do myślenia, że Burroughs pozwolił sobie na rasistowskie wstawki względem niebiałych postaci. Nic jednak bardziej mylnego, ponieważ John Carter, mimo że walczył dla Konfederatów, rasistą w żadnym razie nie jest. Ba, pozwala sobie nawet na takie uwagi, jak uznanie czarnoskórych wojowników Pierworodnych za atrakcyjnych z wyglądu i przez całą sagę nie zobaczymy tu właściwie nienawiści rasowej. Wszelkie elementów LGBT itp. są tu oczywiście nie istniejące, bo i też nie występowały one praktycznie w ogóle w literaturze tej epoce, a co dopiero w tworze tak przygodowym jak seria Barsoom. Nikt nie powinien czegoś takiego oczekiwać od serii powstałej w 1912, ale lepiej wspomnieć o tym od razu, bo ktoś może naprawdę pomyśleć, że autor jakoś znacząco wyprzedził swoją epokę, o czym oczywiście nie ma mowy.
Są oczywiście różne uwagi na temat odcieni skóry, chociażby pod adresem samego Johna Cartera, który ewidentnie się wyróżnia na tle wszystkich innych mieszkańców. Tak samo, kiedy Carter próbuje dostać się do jakiegoś miasta i pozostać niezauważony, zmuszony jest farbować sobie ciało, by nie zwrócić czyjeś uwagi, bo jednak widok osoby z zabarwieniem innym niż lokalny naturalny, wywołuje szerokie poruszenie i komentarze. Kwestie rasowe są więc po prostu naturalnym następstwem ewolucji życia na Marsie i wynikają w głównej mierze z tego, w której części świata dany gatunek się rozwijał i z czego ewoluował.
Zobacz również: Śpiący Przebudzony – recenzja książki
Poza tym istnieje wspólna mowa zrozumiała dla wszystkich mieszkańców Barsoom (choć już pismo potrafi się różnić), a oprócz tego Marsjanie potrafią też czytać sobie w myślach, na co jednak jest odporny sam John Carter, ze względu na swój Ziemski mózg. To akurat jedna z tych dziwnych decyzji autora i pomysł właściwie porzucony. Dostajemy o tym informację na samym początku przygód na Marsie tylko po to by…nie odgrywało to żadnej istotnej roli.
Bardzo wygodne dla głównego bohatera jest to, że nikt mu nie zajrzy do głowy, ale dawało to też komfort pisarski samemu Burroughsowi. Szkoda tylko, że wątek telekinezy został rozwinięty trochę bardziej w zaledwie jednym tomie, poza tym jednak postacie przez cały cykl z perspektywy czytającego nigdy z tej zdolności nie korzystają, a wszelkie dialogi i tak odbywają się ustnie. Naprawdę wygląda to tak, jakby autor po wprowadzeniu tego elementu do sagi, natychmiast ten koncept zawiesił, bo być może uznał, że jest to zbyt zawiłe do formowania dialogów.
Zobacz również: Upadek Tima Burtona – czy mistrz groteski wróci na szczyty?
Na Planecie Boga Wojny nie zabrakło oczywiście dzikich zwierząt, miast z kosmiczną technologią oraz — a jakże inaczej — samej wojny! Zwierzęta to dość ciekawe wariacje na temat naszych ziemskich istot, w większości jednak są tak opisane, że ciężko je wprost do czegoś nam znanego porównać. Najbardziej charakterystyczną rasą są ośmionożne Thoaty, pełniące rolę wierzchowców dla innych ras. John Carter nie raz korzystał z ich możliwości przy transporcie (co swoją drogą było też jednym z niewielu przejawów użycia wspomnianej wcześniej telekinezy przez niego). Miasta Marsa to z kolei odpowiedniki znanych nam z historii miast-państw. Choć kraje na Barsoom w teorii potrafią pokrywać spore połacie terenu, to akcja w danym kraju zazwyczaj i tak ogranicza się do głównego ośrodka kraju.
Ponieważ jednak jest ich naprawdę sporo, a każdy tom to właściwie inna aglomeracja, która zostanie odwiedzona prędzej czy później przez bohatera, to nie ma się wrażenia, że ten świat jest zwyczajnie pusty. Szczególnie, że gdzieś tam na drugim planie jest ta polityka między miastami i przelatywanie tysięcy kilometrów od kraju do kraju, więc poczucia skali tu nie brakuje.
Zobacz również: Oszust z Tindera – recenzja filmu. Halo, policja? Proszę przyjechać na Tindera.
No i wreszcie wojna. Ta towarzyszyła Johnowi Carterowi jeszcze za ziemskiego żywota i nie inaczej jest na Marsie. Każde miasto-państwo ma swoją linię dynastyczną, swojego lidera i swoje przeświadczenie o byciu najpotężniejszym i zdolnym do podbicia wszystkich sąsiadów, co naturalnie podsyca konflikty. A kiedy przynajmniej jeden z nich posiada imperialistyczne zapędy, to może się to skończyć tylko w jeden sposób. John Carter jest oczywiście na tych frontach obecny, a historia którą tu obserwujemy, poprowadzi go od przybysza z tajemniczej krainy do bohatera i żywej legendy całego Czerwonego Świata, o której słyszeli prawie wszyscy.
John Carter to awanturnik i wojownik nieodmawiający walki, ale szermierz honorowy, niecierpiący bezsensownej przemocy i niesprawiedliwej potyczki. A przy tym napędzany swoim prywatnym celem. Tym jest dla niego księżniczka z miasta Helium, Dejah Thoris, która zostaje porwana przez zielony lud z Barsoom, a która od pierwszego ich spotkania skradła serce wojownika z Ziemi.
Przez pierwsze trzy tomy obserwujemy podróż Cartera za swoją wybranką, czemu towarzyszy jedna dłuższa przerwa. Podróż ta, ciągnąca się bez cienia przesady przez połowę Marsa, zapędzi go w tajemnicze i niebezpieczne rejony planety, gdzie spotka niegościnne ludy i niegodziwych tyranów, ale zyska też wsparcie i przyjaźń bardziej szlachetnych osób.
Zobacz również: Moonfall – recenzja filmu. U Emmericha bez zmian
Ostatecznie ta wyprawa będzie miała swój szczęśliwy koniec, ale nie zakończy całego cyklu. O nie, ponieważ seria nie bez powodu nazywa się Cyklem Barsoom zamiast Sagą o Johnie Carterze! Na 10 tomów, które są dostępne w sprzedaży, w połowie z nich faktycznie głównym bohaterem jest Dotar Sojot (którym to zdobytym w walce tytułem nieraz się Carter na Marsie będzie posługiwał). Pozostałe pięć tomów ma już innych protagonistów, chociaż postać Wodza Barsoom i tak gdzieś zawsze przewija się w tle, niczym cameo jakieś lubianej postaci w filmach MCU.
Zresztą, będąc szczerym, to bohaterami 3/5 tych historii i tak są osoby blisko związane z nim. Tyle dobrze, że przynajmniej dostajemy chociaż jedną personę, której przygoda toczy się prawie do samego końca w oderwaniu od wpływów Największego Wojownika Marsa, dzięki czemu w tym jednym tomie mamy najwięcej niepewności co do losów bohaterów, a i sam protagonista okazuje się mieć całkiem ciekawe wprowadzenie do podróży swojego życia. Tutaj trzeba w końcu wspomnieć o pewnym schemacie tych wszystkich historii. Chociaż mówimy tu o 10 tomowej sadze, to nie licząc tomów 2 i 3, które są ze sobą najbardziej powiązane, to każdą z tych książek można czytać niezależnie od innych, bo historia zawsze ma swój jasny początek i koniec.
Zobacz również: Lovecraft a filmy – trzy ekranizacje, na które warto zwrócić uwagę
Czytanie po kolei jest oczywiście najlepsze, bo można wyłapać wszystkie smaczki i nawiązania do poprzednich tomów. Warto przeczytać chociaż pierwsze trzy książki w chronologicznej kolejności, ale prawdą jest, że już tomy IV — X to takie „Historie z Marsa”. Każda z opowieści Barsoom to awanturnicza przygoda, gdzie są groźni szermierze, potwory i księżniczka do uratowania i.…schemat ten niestety nigdy się nie zmienia. Ba, autor, mimo że część tomów nazwał imionami bohaterek i pozornie pozycjonował je w roli głównych osób swoich opowieści, to jednak koniec końców obsadzał je zawsze w roli dam do uratowania przez walecznego bohatera. Bohatera, który często dostawał więcej czasu fabularnego niż tytułowa postać żeńska z okładki tomu. Chyba najwięcej uwagi dostała Tara, córka Johna Cartera, która faktycznie w przybliżeniu skradła z grubsza połowę historii, przedstawiając ją ze swojej perspektywy…tylko co z tego, jak dzielna córka Ziemianina musiała ostatecznie zostać uratowana przez wojownika z miasta Gathol, z którym się oczywiście (cóż za niespodzianka) związała.
Pewien uśmiech politowania będą wzbudzały też zakończenia tomów, które dosłownie w trzech/czterech stronach potrafią szczęśliwie zakończyć nawet takie wątki, jak wisząca w powietrzu wojna domowa między narodami. Czasem jest to tak szybkie i nagłe, że ma się wrażenie, jakby autor musiał napisać to w kilkanaście minut, gdyż wstrząśnięty stwierdził, że nie ma już czasu na wplecenie w to jeszcze kilku rozdziałów. Napięte terminy czy brak chęci, tego już się nie dowiemy nigdy, efekt jednak jest wręcz komiczny. Sam w pełni akceptowałem prostotę tych historii i jej prostolinijność. Dobre postacie tu praktycznie nie giną, zło jest złe do szpiku kości i nie posiada żadnej innej motywacji niż pragnienie władzy i wielkie jak Mars ego tyrana.
Zobacz również: Reacher – recenzja serialu. Amazon ma nowego asa
Każda sytuacja, gdzie spotykają się dwie postacie, to okazja do walki na miecze. Co więcej, nawet Gildie Zabójców są tu czymś powszechnym i traktowanym jak lokalny folklor z którego można być dumnym, a najlepsi zabójcy są czczeni niczym gwiazdy muzyki. Kobiety są uzbrojone i potrafią walczyć, ale autor wszystkie je opisuje jak już wspomniałem jako księżniczki, które koniec końców odwzajemniają uczucia do głównego bohatera, więc nie dane jest im się bardziej w walce pokazać. Tak samo wszelkie wartości cnót, pojęcie dobra i zła i prosta ścieżka do rozwiązania problemu — wszystko to echa przygodowej szkoły pisarskiej z początku dwudziestego wieku, która to z kolei jest widoczną ewolucją opowiadań Juliusza Verna z wieku dziewiętnastego. Jeżeli uznamy taki kanon za zrozumiały i będziemy mieli cały czas świadomość, że pierwszy tom historii wyszedł w roku 1912, a autor po prostu kontynuował ten styl przez kolejne dziesiątki lat, to nie jest to takie zaskakujące, że ludzie dostawali po prostu to, co lubili.
Tak samo sprawa jest z tymi wszystkimi kontrastami. Mamy tu często brutalne egzekucje na wrogach, a honorowy John Carter nie ma większych oporów przed zamordowaniem po cichu wartownika, chociaż tłumaczy to sam sobie, że robi to w celu uratowania swojej rodziny. Mimo to nikt tu nie przeklina w typowy dla nas sposób, zamiast tego zadowalając się tutejszym „Ty calocie!”, co można tłumaczyć jako „Ty szczurze!”. Na Marsie nie ma też złodziei i kradzieży, bo Marsjanie przez tysiące lat nie wykształcili tego „rzemiosła” u siebie, ale już morderstwa i porwania kobiet są dla nich OK.
Naturalnie zapomnijcie też o jakiś scenach miłosnych na modłę chociażby Gra o Tron. Mimo, że są tu zniewalające urodą księżniczki i pragnący je bohaterowie, to historia kończy się zawsze najpierw ślubem, po czym w kolejnym tomie para jest już funkcjonującą rodziną. Żadnych „etapów pomiędzy” nie macie tu czego szukać, jak i pikantnych opisów…
Zobacz również: Kącik Mistrza Grozy #1 – Gniew; Roślinka; Ludzie, miejsca i rzeczy
Czemu zatem zainwestowałem swój czas i pieniądze na kupienie i przeczytanie całego Cyklu Barsoom? Ponieważ to absolutna klasyka! Świat Marsa oczarowuje od pierwszego tomu i czuć ogrom i rozbudowanie tej krainy, która uważam, że nie ma się czego wstydzić nawet wobec współczesnych światów fantastycznych. John Carter pomimo (a może dzięki temu właśnie) swojego prostodusznego charakteru szlachetnego żołnierza, jest postacią ciekawą i faktycznie dostarcza konkretnych wycieczek po Barsoom. Takich, które zabrałyby do grobu każdą inną osobę, która nie dysponowałaby takimi zdolnościami i szczęściem jak on.
Wreszcie, prawda jest taka, że naprawdę przyjemnie się to czytało. Rozdziały nie są długie, można czytać sobie je nawet z doskoku, każdy tom liczy około 300 stron a niektóre sporo mniej. Przebrnięcie przez wszystkie 10 tomów nie powinno więc zająć wam potężnej dawki czasu. Sam już doskonale wiem, że do wojaży Johna Cartera i jego familii zawsze będę miał sentyment i co jakiś czas tę wielką przygodę prześledzę na nowo. Was zaś zachęcam do dania temu cyklowi szansy, a już, szczególnie, jeżeli byliście zniesmaczeni po seansie filmu z 2012 i chcielibyście odkryć prawdziwe Barsoom i magię tego świata, który stworzył Edgar Rice Burroughs.